Jego program „Dear Miles” zaprezentowany w sobotę w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej miał przede wszystkim osobiste przesłanie. – Byliśmy przyjaciółmi. Rozmawialiśmy o wszystkim – o życiu, sporcie, polityce. Rzadziej o tym, co wtedy graliśmy – powiedział Carter „Rz”. – Dopiero teraz uznałem, że mogę na nowo odczytać jego muzykę, napisać do niego list.
Carter ma w swym kwartecie genialnych muzyków, z którymi współpracuje od kilku do kilkunastu lat. Są wirtuozami i doskonale wyczuwają intencje lidera, a co najważniejsze, odczytują tradycję w nowoczesny sposób.
Klasą dla siebie byli pianista Stephen Scott i czarodziej instrumentów perkusyjnych Rolando Morales-Matos. Chociaż program zawierał tylko kilka „przebojów” firmowanych niegdyś przez zespoły Milesa, Scott wplatał w swe improwizacje znacznie więcej standardów Davisa. Improwizując, odchodził daleko od tematu, zmieniał tempo, a kiedy wyczuwał, że publiczność może zgubić wątek, wtrącał kilka nut charakterystycznej melodii.
Morales-Matos otoczył się kręgiem kilkudziesięciu instrumentów perkusyjnych: dzwonków, rurek, bębenków i tarek. Dobierał je z wielką starannością, by urozmaicić brzmienie. Carter musi te „przeszkadzajki” bardzo lubić, bo zagrał z nim dwa pasjonujące duety i „pozwolił” na długi popis solowy w zamykającym koncert latynoskim „Caminando”.
Można się było przyjrzeć, z jaką maestrią Ron Carter szarpie struny kontrabasu. Potężny instrument w jego wielkich dłoniach był jak zabawka. Carter gra nie tylko palcami prawej dłoni, jak wszyscy basiści, ale również lewej, co daje mu znacznie większe możliwości improwizatorskie. Jakże piękne melodie wygrywał! Każda nuta wydobyta z instrumentu stworzonego po to, by odmierzał rytm, śpiewała.