Będzie jednak śpiewał… utwory Marillion, ale w wersjach diametralnie różniących się od oryginałów: wyciszonych, kameralnych, skupionych. I całą masę piosenek innych wykonawców.
Od kiedy Hogarth stanął za mikrofonem jednej z najsłynniejszych neoprogresywnych kapel, nie widać końca sporom o to, kto jest lepszym wokalistą, kto bardziej pasuje do muzyki zespołu i kto miał większy wkład w jej rozwój. Trzeba przyznać, że obaj z Fishem śpiewają z od razu rozpoznawalną manierą, obaj mają swój styl.
Zanim Steve Hogarth zastąpił „Rybę”, miał już za sobą sporo muzycznego doświadczenia. 50-letni dziś Brytyjczyk zaczynał karierę jako klawiszowiec i pianista w zespole The Europeans. W latach 1981 – 1985 nagrał z tą formacją cztery płyty, zaczął też śpiewać. Umiejętności wokalne przydały mu się, kiedy założył nowy band o nazwie How We Live. Jednak jego debiutancka płyta przeszła bez echa, a na koncerty nikt nie chciał przychodzić.
Hogarth był załamany, rozważał nawet porzucenie zawodu muzyka. Ale w 1988 roku mu się poszczęściło, nawet za bardzo. Musiał wybierać: albo śpiewanie w Marillion (wziął udział w przesłuchaniach kandydatów), albo współpraca ze znakomitą kapelą The The prowadzoną przez Matta Johnsona, co było ryzykowne, bo lider ciągle zmieniał swych współpracowników. Co wybrał Hogarth – wiadomo.
Pierwszy solowy album „Ice Cream Genius” nagrał w 1997 roku razem z klawiszowcem grupy Porcupine Tree Richardem Barbierim oraz Dave’em Gregorym i Clemem Burkiem z zespołu Blondie. Później był koncertowy The H-Band.