Muzycy marzą o takich chwilach: publiczność wrze już, gdy wychodzą na scenę, śpiewa zwrotki i refreny, reaguje owacyjnie na najdrobniejsze gesty. Sobotni występ brytyjskiego zespołu, prowadzonego przez rudowłosą Florence Welch, był sukcesem, zanim się rozpoczął. Bilety zostały wyprzedane wiele tygodni temu, a szczęśliwcy, którzy je kupili, przyszli do Stodoły długo przed występem. Wszyscy zwarci i gotowi. Gdy Florence wyszła na scenę, a publiczność wiwatowała zapamiętale, jeden z barmanów powiedział mi: - Czuję, że mam wolne. To jeden z koncertów, które trzymają ludzi w sali. Aż do końca nikt nie przyjdzie po piwo.
Nie pomylił się. Występ trwał zaledwie godzinę, bo grupa wydała dopiero jedną - cieszącą się wielkim powodzeniem - płytę „Lungs”, ale był nasycony intensywną muzyką i wrażeniami. Florence Welch ma niepodważalny atut: głos jak dzwon.
Brzmi krystalicznie, szlachetnie i doniośle, jak dzwon kościelny - bo został wytrenowany w chórach, z którymi Angielka występowała w różnych krajach. Była też w Polsce, o czym przypomniała, mówiąc ze sceny, że zna nasze kościoły, ale po raz pierwszy znajduje się tu w klubie. Jej śpiew, charakterystyczny i łatwo rozpoznawalny, w tajemniczy sposób łączy w sobie różne inspiracje. Jakby w Welch na zmianę wstępowały: Tori Amos, Annie Lennox, Alanis Morissette i wiele innych artystek. Początkowo brytyjscy krytycy, którzy zachwalali muzykę Florence, stawiali ją obok Amy Winehouse czy Lily Allen, ale to porównanie nietrafne. Przede wszystkim dlatego, że głos Welch jest „biały” - nie sposób dopatrzyć się inspiracji czarnymi brzmieniami. Welch czerpie z tradycji alternatywnego rocka i stylistyki glam.
W sobotę w Stodole kompozycje - na płycie uderzające różnorodnością tak, że można je wziąć za nagrania różnych wykonawców - zlały się w jeden, spójny twór. Mnie wydały się przez to uboższe, tym bardziej, że całkowicie przesłoniło je wokalne tornado. Jednak publiczność reagowała ekstatycznie, a to dodawało skrzydeł Florence, która śpiewała coraz mocniej i ciekawiej. Niesiona zachwytem Polaków, pokazała pełnię swoich możliwości i chyba była szczera, gdy wyznawała, że nas kocha, bo okazaliśmy się najbardziej zadziwiającą widownią podczas całej trasy koncertowej.
Po tej wymianie czułości można już było zrobić wszystko: publiczność śpiewała zamiast Florence, kucała i wyskakiwała w górę na jej skinienie, by w „Dog Days Are Over” pokonać ponure dni zbiorowym entuzjazmem. W finałowym „Rabbit Heart (Rise It Up)” zgodnie ze słowami refrenu, wszyscy trzymali ramiona w górze i wystarczyła odrobina wyobraźni, by zobaczyć, że unosi się także dach Stodoły. Florence otrzymała od publiczności wielki kredyt i obróciła go w żywe złoto.