Problem Open Mind Festiwal polega na tym, że odbywa się w klubie. Jakkolwiek dobrze nie byłby przygotowany i jak wielkie nazwiska wypisane byłyby na afiszach i tak nigdy nie uda się organizatorom stworzyć festiwalowej atmosfery. Udowodniła to premierowa edycja – mieliśmy do czynienia z trzema koncertami z rzędu, a nie jedną, spójną imprezą.
[srodtytul]Chropowata energia[/srodtytul]
Największe emocje wzbudzał oczywiście dzień pierwszy. Nic dziwnego – The Cult swoje najlepsze lata ma już co prawda dawno za sobą, ale zestaw klasycznych hitów i magia rewelacyjnego głosu Iana Astbury’ego wciąż działa. Zresztą trzeba przyznać, że zespół zaprezentował świetną formę. „Sweet Your Sister”, „She Sells Sanctuary”, „Rain”, „Fire Woman”, „Spiritwalker” – kolejne utwory uderzały w publiczność masywnymi riffami i jakąś esencjonalnie rockową, chropowatą energią.
Muzycy dobiegają pięćdziesiątki i, fakt, trochę to widać. Na samo granie nie przekładało się to jednak zupełnie – zabrzmieli równie mocno i żywiołowo jak przed laty. Rozpalonej publiczności podobało się wszystko, kiedy jednak na bis zabrzmiało „Love Removal Machine“, wrzawa osiągnęła apogeum.
Obiektywnie patrząc, The Cult zagrał po prostu poprawny koncert z klasycznym „the best of...” w repertuarze. Niczym nie zaskoczył. A jednak był to występ na tyle dobry, żeby całkowicie przyćmić to, co działo się wcześniej. A działo się całkiem ciekawie. Zwłaszcza w przypadku pionierów nadwiślańskiego stoner rocka Corruption, którzy z niepozornej kapeli deathmetalowej, wyrośli na formację w skali polskiej zjawiskową.