Na tyle zdolny, żeby odcisnąć swoje piętno na wielu twórczych polach, sensacyjnie eklektyczny – taki jest właśnie Jamie Lidell. Brytyjski artysta zawita w czwartek do klubu Stodoła.
Przed dziesięcioma laty jego koncert porwałby przede wszystkim miłośników elektroniki. Wówczas ukazał się bowiem gęsty, psychodeliczny, trudno przyswajalny debiut “Muddlin Gear”, wynik fascynacji Aphex Twinem i Squarepusherem. Podczas gdy “Multiply”, następna pozycja w dyskografii, przyniosła dla odmiany porcję soulowo-funkowych fajerwerków, wydany w 2008 r. “Jim” okazał się zaś niemalże popowy.
Nowy, dobrze przyjęty album “Compass” to wystarczający pretekst, by udać się do Stodoły z wyśrubowanymi oczekiwaniami i liczyć na ich spełnienie. A to dlatego, że krążek wiąże wreszcie w intrygującą całość skrajnie różne inspiracje artysty, doprawiając je dodatkowo folkrockowymi smaczkami. Chwaląc, należy pamiętać jednak, że wykonanie tego karkołomnego zadania nie byłoby możliwe bez całej plejady gwiazd asystujących Lidellowi podczas nagrywania – herosa alternatywy Becka, młodych wilków z Wilco i Grizzly Bear czy starych lisów towarzyszących niegdyś Quincy’emu Jonesowi czy też Marvinowi Gaye. Pozostaje więc pytanie, jak poradzi sobie bez tych znakomitości?
Relacje osób, które miały przyjemność widzieć jego występy, każą być dobrej myśli. Jamie, bardzo aktywny również jako producent, wziął w trasę przyzwoity, pięcioosobowy band, co pozwala mu skupić się na śpiewaniu. Zwolennicy jego bardziej eksperymentalnego oblicza też mogą być spokojni – dostaną np. dziesięciominutowy popis beatboksu. Oczywiście nie zabraknie kawałków ze starszych pozycji w dyskografii.
Lidell ceni je sobie tak bardzo, że większy nacisk niż na “Compass” kładzie na wonderowskiego “Jima”, a na bis najchętniej gra bujające “Multiply”. Według zaskoczonych krytyków brzmi na żywo jak reinkarnacja gwiazdy z lat 70. Biorąc pod uwagę, że te właśnie czasy charakteryzowała największa sceniczna energia, to fantastyczna rekomendacja.