Sceny współczesne przeplatane będą marszami, głównie związanymi ze świętami religijnymi. Czy one organizują nam życie?
Organizują życie i odmierzają nasz czas. W pochodzie jesteśmy niesieni do chrztu, do komunii i ślubu maszerujemy już sami... a na cmentarz znowu nas niosą. W międzyczasie maszerujemy w protestach i gestach poparcia, ku pamięci tego, co było, i w walce o „lepsze jutro". To swoją drogą ciekawe, że wszystkie istotne dla nas wydarzenia wiążą się z chodzeniem tam i z powrotem. I właśnie to uporczywe łażenie stanowi oś spektaklu. Kiedy euforia wspólnego przemieszczania się mija, zostajemy sami. I na scenie, i w życiu.
Podważa pani polski mit bohaterstwa?
Nie da się podważyć mitu. On jest i ma się całkiem dobrze, tylko gęba mu się coraz bardziej wykrzywia. Potrzeba martyrologii jest w nas tak silna, że bohaterstwem często nazywamy żenującą rozróbę z symbolem w tle. Te same słowa, za które kiedyś oddawaliśmy życie, teraz używane są przez takiego czy innego pieniacza do wytarcia sobie mordy i spychania ze stołka innego pieniacza: wolność, ojczyzna, Jasnogórska Bogurodzica, no i oczywiście krzyż. Nie zmienia to jednak faktu, że nasza historia obfituje w akty heroizmu i patriotów z prawdziwego zdarzenia. Może dlatego właśnie tak trudno jest teraz znieść zalew mitomanii i porykiwania nad taką czy inną trumną.
Polacy mają swoją specyficzną apokalipsę?
Polacy nie potrafią wyciągać wniosków z historii. I w rytm tych samych melodii defilują w różnych sprawach. Apokalipsa to historia upadku. W tym spektaklu aspekt narodowych klęsk jest tylko jednym z wielu.