Marek Probosz - wywiad z Markiem Proboszem

Z Markiem Proboszem rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 01.07.2011 15:26 Publikacja: 30.06.2011 19:38

Marek Probosz - wywiad z Markiem Proboszem

Foto: materiały prasowe

Rz: Jest pan uparty?

Marek  Probosz:

Jestem. Jak każdy góral. Choć potrafię też ustąpić. Jeśli stoisz przed pionową ścianą, to w pewnym wieku musisz już zastanowić się, czy na nią wchodzić. Ale generalnie jestem człowiekiem celu.

Zbliżenie - czytaj więcej

Podobno cel wytyczył pan sobie jako sześciolatek: zostać aktorem. A jednak pod koniec lat 80., mając angaż w teatrze i niezłą pozycję w kinie, zdecydował się pan wyjechać z Polski.

Czytaj też Magazyn TV


Jest taki surrealistyczny obraz „Jump in the Void", na którym mężczyzna skacze z dachu na bruk. Tak właśnie skoczyłem. Miałem poczucie, że żyję w zniewolonym kraju. A w Hamburgu poznałem dyrektora American Cinemateque, który zaprosił mnie na panel filmowy w Los Angeles. Po rozmaitych perturbacjach z wizą wsiadłem do samolotu. W LA zamieszkałem w legendarnym hotelu Roosevelt, limuzyną wożono mnie do Paramount Pictures. Ale jak skończył się panel, zaczęły się schody. Postanowiłem zostać, zaciąłem zęby. Grałem o swoją wolność.

Takich chłopaków są w Los Angeles tysiące.

Pomogło mi to, że już coś w życiu zrobiłem. Wiedziałem, kim jestem. Poszedłem do UCLA na przyspieszony kurs anielskiego, zacząłem pisać. I stał się cud, bo rok później byłem członkiem związku amerykańskich aktorów filmowych SAG. W teatrze Odyssey wystawiłem własną sztukę „AUM albo torturowanie aktorów", wystąpiłem w telewizyjnym show „How to Survive in Hollywood?". Miałem agenta, który posyłał mnie na castingi. Mimo to łatwo nie było. Nie było e-maili, komputerów, komórek. Z pierwszą żoną byliśmy już wtedy po rozwodzie. Rodzice ciężko mój wyjazd przeżyli. Dostałem azyl polityczny i nie mogłem przez trzy lata wyjechać z USA. Gdy tylko ten okres minął, wróciłem do Polski i zagrałem w „Ferdydurke". Przede wszystkim jednak wyrabiałem sobie pozycję zawodową w Los Angeles.

Jako cudzoziemiec nie jest pan tam skazany na role Europejczyków?

Jestem. Przyjechałem do LA, mając 28 lat. W tym wieku nie można całkowicie pozbyć się akcentu. Zagrałem w Stanach Alberta Einsteina i Romana Polańskiego, polskiego nauczyciela historii, Czeczenów, Czechów, Niemców, Rosjan. Raz tylko byłem rozpatrywany do głównej roli Amerykanina, ale reżyserem filmu był Chińczyk. W finale zostało nas dwóch, niestety, właśnie z powodu akcentu przegrałem.

W Kalifornii skończył pan również kurs reżyserii w American Film Institute.

W czasie egzaminów z 500 kandydatów do drugiego etapu przeszło 50. Po kolejnym, godzinnym indywidualnym przesłuchaniu znalazłem się wśród 20 studentów. Trzech kumpli z mojego roku było nominowanych do Oscara 2011: Darren Aronofsky za reżyserię „Czarnego łabędzia", Mathew Libatique za zdjęcia i Scott Silver za scenariusz do „The Fighter", a są jeszcze: Todd Field, który za reżyserię „Za drzwiami sypialni" i „Małych dzieci" otrzymał w sumie 10 oscarowych nominacji, Mark Waters czy Doug Ellin, który od ośmiu lat pisze dla HBO serial „Ekipa". To była świetna grupa. Czasem się widujemy.

A Polacy tworzą w LA jakieś środowisko?

Nie, każdy chodzi swoimi drogami. Znamy się z Jankiem Kaczmarkiem, Ablem Korzeniowskim czy Januszem Kamińskim, u którego niedawno miałem zdjęcia próbne do jednej z głównych ról w jego kolejnym filmie, ale nie spotykamy się często. Czasem umawialiśmy się ze Zbyszkiem Rybczyńskim czy choreografem Stefanem Wentą. Pamiętam, gdy w 2004 roku dostałem nagrodę za swój film „Y.M.I.", na przyjęcie w Santa Monica przyszła Alicja Bachleda-Curuś. Potem już się nie widzieliśmy. Z Joanną Pacułą też nie utrzymywaliśmy kontaktu, choć mieliśmy wspólnego agenta.

Środowisko żydowskie bardzo sobie pomaga...

Tak, a my nie. Może jesteśmy za bardzo zagonieni. W Hollywood nie jest łatwo przeżyć.

Widzi pan różnice między polskim i amerykańskim aktorstwem?

W Stanach gra się ostrzej, nikt nie boi się ekspresji. Tam aktor nie ma prawa wpaść w nawyk. Stale musi wymyślać coś, czego nie robił wcześniej. Nie boi się ośmieszenia, nie pozwala sobie na bezpieczny komfort, który jest przeszkodą w odkryciu tego, co w nas najlepsze.

A sposób pracy jest podobny?

W Ameryce stale walczy się o mistrzostwo świata. Kiedy dostałem rolę w „Love Affair", agent zadzwonił i mówi: „Marek, wpadnij na próbę do Columbii". Odpowiadam: „Człowieku, jest niedziela!". A on: „Będą Annette Bening, Warren Beatty, Paul Mazursky, Conrad Hall, Katharine Hepburn...". Pojechałem. Patrzę, a tam wszyscy ci fantastyczni ludzie próbują sceny z następnego dnia. W amerykańskiej telewizji nawet największe gwiazdy biorą udział w próbach serialowego odcinka. U nas – nie do pomyślenia.

A jednak coraz częściej wraca pan do Polski.

Każda propozycja stąd bardzo mnie cieszy, bo aktor najlepiej żyje we własnym języku. Dwa lata temu na festiwalu w Gdyni były trzy filmy z moim udziałem. W tym roku miałem tam „Boksera". Rotmistrza Pileckiego nie mógłbym zagrać w Ameryce.

Zdecydował się pan też wystąpić w telenoweli „M jak miłość".

Ilona Łepkowska zaproponowała mi rolę geja, uprzedzając zresztą o homofobii panującej w Polsce. Ale to było wyzwanie dla serialu, dla mnie – profesjonalna praca. Polubiłem Grzegorza. I widzowie też, bo to dobry człowiek, który wszystkim pomaga. Znów stałem się nagle rozpoznawalny na ulicy.

Dzięki „Janosikowi" Agnieszki Holland i Kasi Adamik wrócił pan do dzieciństwa.

Tak. I do cieni przodków. Moje najpiękniejsze wspomnienia związane są z górami. Z dzikim światem, który daje tak wiele siły. W Istebnej żyją moi rodzice. Jak ich odwiedzam, to potem – jak temu góralowi z piosenki – żal mi wyjeżdżać.

Pan przecież kocha ruch.

Bo człowiek rozwija się, dopóki podróżuje i poszukuje. Moim ulubionym bohaterem był zawsze Odyseusz.

A jak myśli pan „dom"?

Dom to rodzina. A moja żona i dzieci są w Los Angeles.

Ale przecież zawsze jest w człowieku nostalgia.

Pana dzieci lubią Polskę?

Kochają! Bo my sobie tę Polskę idealizujemy. Dzieciom pokazujemy wszystko, co najlepsze. Filmy, muzykę. W szkole córka i syn z dumą mówią o swoim pochodzeniu. Wie pani, jak się jest z daleka od Polski, to się jest nawet bliżej niej.

Co z oddalenia jest najważniejsze?

Kultura, historia. Ale złe cechy też wtedy widać wyraźniej. Kłótnie narodowe, degrengoladę. Marnowanie najlepszych okazji. Amerykanie mają naturę zwycięzców, dla nich wszystko jest możliwe. Jak polska drużyna wychodzi na boisko zagrać z Brazylią, to mówi: „Przegrana 3:0 nie byłaby kompromitacją", Amerykanie myślą: „Wygramy". Wierzą, że jutro, w jeden dzień, może się odmienić całe ich życie.

Młode pokolenie Polaków też tak myśli. Dzisiaj dziewczyny jadą do Kalifornii, zapisują się do szkół aktorskich i marzą o karierach w Hollywood.

Ja, wyjeżdżając, ryzykowałem całe życie, nie wiedziałem, czy jeszcze kiedyś zobaczę rodziców. Dzisiaj jest normalnie: można kręcić się tam i z powrotem. Choć z tymi opowieściami o karierach byłbym ostrożny. Prasa lubi napędzać się sukcesami, ale proponuję pojechać do Ameryki i tam się im przyjrzeć. Jak czytam polskie portale internetowe, to przecieram oczy ze zdumienia.

Myśli pan czasem: „A gdybym nie wyjechał"?

Nie chcę gdybać. Raczej zadaję sobie pytanie: czy drugi raz zrobiłbym to samo? I też nie wiem, co odpowiedzieć. Na szczęście tak to jest wymyślone, że żyje się tylko raz.

W jakim języku pan klnie?

Po angielsku. W tym języku fajnie się śpiewa i fajnie się klnie.

A w jakim języku pan śni?

Po polsku.

Mógłby pan wrócić do Polski na stałe?

To niełatwa decyzja. Odkąd założyłem w Stanach rodzinę, Ameryka nie jest już dla mnie hotelem California. Pracuję tam nad kilkoma projektami własnych filmów, dostaję propozycje aktorskie. Rozmawiałem niedawno z aktorem, który wrócił do Warszawy po długim pobycie za granicą. Powiedział, że pierwsze pięć lat to była masakra. Ale jednak ludzie wracają. Skolimowski, Rybczyński, Bugajski, Janczar, Pieczyński, Zieliński. I Małgosia Zajączkowska. Więc kto wie? Może pewnego dnia? Choć wiem, że to byłaby kolejna pionowa ściana, jaką musiałbym w życiu zdobyć.

Mówił pan, że na niebezpieczne skały w pewnym wieku już się nie wchodzi.

Wchodzi się, tylko trzeba znaleźć odpowiednią drogę.

Ćma, 20.35 | Kino Polska | NIEDZIELA

Marek  Probosz

Ma dobry czas. Wystąpił ostatnio w serialu ABC „Damage Control" i w „Day Job" Jaya Coksa, czeka na decyzję w sprawie zagrania jednej z głównych ról w nowym filmie Janusza Kamińskiego. W Europie zaczyna zdjęcia do czeskiego „Filmu polskiego" Marka Nelbrata, w którym gra siebie. W „Układzie zamkniętym" Ryszarda Bugajskiego jest szefem TVP, a w „Że życie ma sens 2" Grzegorza Lipca – amerykańskim mentorem. Uczy aktorstwa na UCLA i w prestiżowym Edgemar Art Center, Acting Studio w Santa Monica. Przygotowuje też trzy własne projekty filmowe. Urodził się w 1959 r. w Żorach. W 1983 r. skończył Wydział Aktorski PWSFTiT w Łodzi. Dostał angaż w warszawskim Teatrze Polskim, grał w filmach, m.in. „Zmorach" Marczewskiego, „Szansie" Falka, „Ćmie" Zygadły, „Niech cię odleci mara" Barańskiego, „Kocham kino" Łazarkiewicza. Od końca lat 80. mieszka w Los Angeles. Skończył tam reżyserię w American Film Institute (1993), w 2004 r. napisał, wyreżyserował i wyprodukował film „Y. M. I." o samobójstwach wśród nastolatków. W ostatnich latach coraz częściej wraca do Polski. Zagrał m.in. w „Janosiku. Prawdziwej historii" Holland i Adamik, „Śmierci rotmistrza Pileckiego" Bugajskiego, „Rewersie" Lankosza. Przypomniał też o sobie widowni w serialu „M jak miłość". W ostatnim roku wystąpił w „Bokserze" Tomasza Blachnickiego. Promuje swoją książkę „Zadzwoń, jak cię zabiją".

Rz: Jest pan uparty?

Marek  Probosz:

Pozostało 100% artykułu
Kultura
Warszawa: Majówka w Łazienkach Królewskich
Kultura
Plenerowa wystawa rzeźb Pawła Orłowskiego w Ogrodach Królewskich na Wawelu
Kultura
Powrót strat wojennych do Muzeum Zamkowego w Malborku
Kultura
Decyzje Bartłomieja Sienkiewicza: dymisja i eurowybory
Kultura
Odnowiony Pałac Rzeczypospolitej zaprezentuje zbiory Biblioteki Narodowej
Materiał Promocyjny
20 lat Polski Wschodniej w Unii Europejskiej