- Wczoraj było dobrze, ale dziś będzie jeszcze lepiej - powiedział mi przed występem perkusista Jerzy Rogiewicz. - A jutro pewnie będzie jeszcze ciekawiej - dodał przekornie, w czym była zachęta dla prawdziwych miłośników muzyki improwizowanej, żeby posłuchać Levity na żywo choć raz.
Po znakomitym występie na Warsaw Summer Jazz Days, podczas którego zaprezentowało się najlepiej ze wszystkich zespołów, również zagranicznych, trio zaplanowało nagranie trzeciego albumu. Aby się do niego przygotować i swoje pomysły skonfrontować z publicznością, muzycy wpadli na pomysł otwartych prób. Bo tak najlepiej nazwać te koncerty.
„Będzie to muzyka śmiertelnie poważna, choć mogą przydarzyć się wesołe momenty" - tak brzmi oficjalne motto cyklu. Kiedy w środowy wieczór słuchałem naszego tria na żywo, przypominały mi się występy nieodżałowanego Joe Zawinula i jego Syndykatu, podczas których odnosiło się wrażenie, że lider kręcąc gałkami swoich przystawek i instrumentów klawiszowych szuka doskonałego brzmienia. I to przez cały koncert. Podobnie rozwijają się koncerty grupy Medeski Martin & Wood i myślę, że to najlepszy wzorzec do którego warto się odnieść. Nie wprost, bo improwizacji nie da się powtórzyć, ale w samym podejściu do tworzenia nastroju, dobierania dźwięków, szukania harmonii i żonglowania rytmami.
Koncert rozpoczął się nietypowo. Piotr Domagalski uderzał smykiem w pudło rezonansowe kontrabasu, Jerzy Rogiewicz ustawił przy swojej perkusji rząd butelek z wodą i na na nich wybijał rytm, Jacek Kita kręcił coś przy swoich instrumentach klawiszowych. Po chwili Rogiewicz przełożył butelki na bębny uzyskując dodatkowy efekt rezonansu. Z tych bezładnych dźwięków, narastających w intensywności i natężeniu zaczął wyłaniać się coraz wyraźniejszy kontur kompozycji. To najpiękniejszy moment na styku twórca - słuchacz, kiedy można na żywo podpatrzeć i podsłuchać, jak powstaje muzyka.
Po kilku minutach muzycy zaczęli przyspieszać tempo, dźwięki stawały się coraz gęstsze, aż wpadli w trans. Żeby nadążyć za tym tempem trzeba było uwolnić się od tradycyjnego postrzegania muzyki: szukania melodii, zachwytu nad ciekawie zestawionymi dźwiękami, przytupywania do rytmu. Warto było zamknąć oczy i dać się porwać tej pędzącej, piekielnej maszynie, temu międzygalaktycznemu wahadłowcowi. Gdziekolwiek nas poniesie, przecież musi wrócić. I tak się stało.