Wiele filmów miało w tytule radio, ale „Good Morning, Vietnam" jest o radiu, rozgrywa się w radiu – jego bohaterem jest radiowiec, a może jeszcze bardziej grana przez niego muzyka.
Adrian Cronauer kreowany przez Robina Williamsa nie był zwykłym prezenterem. To didżej, w którym muzyka wywoływała taniec, zwariowane improwizowane monologi i fale emocji, które puszczał w eter wraz z piosenkami dla amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie.
Oglądając Williamsa, miałem wrażenie, że reżyser filmu Barry Levinson zainspirował się sceną „Czasu Apokalipsy", w której czarnoskóry marynarz wyzwalał się z wojennego koszmaru, tańcząc i śpiewając „Satisfaction" The Rolling Stones. Sytuacja Cronauera jest podobna. Dusi go klaustrofobia wojskowego studia, więc odpowiada na tę opresję muzycznym atakiem.
Walczy ze zmorami wojny serią przebojów gorętszych od ognistych piuropuszy napalmu, salwą rock and rolla i siłą rhythm and bluesa. Proszę rozumieć to najbardziej dosłownie: poza oporem Wietnamczyków do zakończenia wojny doprowadził również ruch dzeci kwiatów, których wiodła do zwycięstwa buntownicza muzyka.
Zestaw przebojów didżeja Cronauera rozpoczyna ukochany przez żołnierzy utwór o symbolicznym tytule „Nowhere to Run" Marthy Reeves and the Vandellas z refrenem „Nie ma gdzie uciec, kochanie, nie ma gdzie się ukryć!". Psychodeliczną stronę życia armii wyrażało mroczne „Liar, Liar" The Castaways. Jak list do ukochanych brzmi „Baby, Please Don't Go" Them.