Pisanie o sobie jest dobre, a nawet wskazane, gdy się uprawia literaturę. Ale, na litość boską, nie w artykule dla najpopularniejszego tygodnika opinii. Jak to leciało? Przed przyjaciółmi strzeż mnie, Boże?
Wpada mi do skrzynki taki oto e-mail: „Krzysiek, jest prośba do laureata nagrody dla błyskotliwego felietonisty, żeby napisał – tak, o Tobie mowa – tekst na temat ponadczasowości felietonu. O sensie ich wydawania w zbiorach, o najlepszych felietonistach, Twoich mistrzach 15 tys. znaków, pozdrawiam". I ja pozdrawiam Redaktora. Choć czuję, w co wdeptuję. Bo oto występuje konieczność pochwalenia się jak leming – dostałem nagrodę Złotej Ryby dla „młodych felietonistów" (młody oznacza tu do czterdziestki). Nie, odpowiem na pytanie drugie, nie mam pojęcia, jak do własnych felietonów dopisać mistrzów. Jakim zresztą prawem?
Robert Mazurek, odbierając Złotą Rybę przed rokiem, powiedział, że nie życzy sobie porównań z patronem nagrody Maciejem Rybińskim, bo to tak, jakby zestawiać felietonistę z jego „chińską podróbką". Rybiński rzeczywiście był mistrzem. I inspiratorem do pisania krótkich form, z humorem, ironią, ale i żelazną logiką – nie tylko dla młodych, średnich i starych felietonistów, ale – idę o zakład – również wielu popularnych blogerów, bez których trudno sobie dziś wyobrazić debatę publiczną. Niektórych z nich mamy przyjemność publikować w internetowym serwisie „W sieci opinii". Są anonimowi, ale poza drobnymi wyjątkami nie dają się ponieść pokusie „pojechania po bandzie". Rybiński tego uczył. Potrafił pisać o ludziach, których szczerze nie cierpiał, z takim politowaniem, ale i zrozumieniem dla małości ich charakterów lub światopoglądów, że bali się jego pióra jak ognia. Ale i lgnęli do ognia tego jak ćmy.