Dykteryjki. Ale pouczające. Hirsch i Kravitz pojechali do nowojorskiego apartamentu Jaggera zarejestrować „God Gave me Everything". W śpiewie Jaggera, który nagrywał w drugim pokoju, coś pobrzękiwało. Zaczęli drugi raz i znowu to samo. W końcu Hirsch poszedł sprawdzić, co się dzieje. Mick tańczył! Nie mógł ustać przed mikrofonem, a od jego podskoków pobrzękiwał statyw. Henry zwrócił uwagę, że trzeba coś z tym zrobić. Kravitz odpowiedział: „Czyś ty zwariował, przecież to jest Mick Jagger!".
Tam też są hierarchie!
A może to jest historia o artystycznej przemianie, o tym, żeby nie płoszyć artysty? Henry opowiadał też, jak nagrywał Tinę Turner. Rozmowa była niezwykle wytworna. Starsza pani stała się Tiną, jaką znamy, dopiero kiedy zaczęła śpiewać. Chyba my, muzycy – podczas sesji i na scenie – stajemy się kimś innym. A gdy gasną światła i guzik konsolety zostaje wyłączony – wracamy do normalności.
Jak doszło do pana nagrań?
Anita Lipnicka namówiła mnie, żebym spróbował współpracy z Cameronem Jenkinsem. Na mój krakowski koncert przyleciało dwóch producentów. Po koncercie, jak to w Krakowie, skończyliśmy w knajpie. Bariery zostały przełamane. Polecono mi wtedy trzy studia, m.in. Petera Gabriela i właśnie Henry'ego Hirscha. Nie miałem pojęcia, kim jest. Zdecydowałem się na niego, bo leciałem na wakacje do Ameryki. Menedżerka powiedziała mi, kogo wybraliśmy. Mieliśmy nagrać tylko przy piosenki. Dopiero potem Hirsch zdecydował się na wyprodukowanie całego albumu. Pomyślałem: raz kozie śmierć. Brzmienie płyty jest surowe. Aż zadałem sobie pytanie, czy trzeba było jechać do Ameryki, żeby nagrać garażową płytę?
Pana piosenki mają pozytywne przesłanie. Skąd się to bierze?