Był grudzień 1980 r. W warszawskiej galerii Grażyny Hase tłum najwybitniejszych dziennikarzy, malarzy, rysowników, pisarzy i aktorów otupywał śnieg z butów i stawał zachwycony kosmosem kolegi z Katowic. Dziwne prace znane ze „Szpilek", ale i dotąd nieznane nikomu, wisiały dookoła jak śnieżyca za oknem. Po raz pierwszy mogliśmy wejść w pokracznie skondensowany świat Andrzeja Czeczota, który kreował to, co nas otaczało, jak Stwórca, a nie opisywał jako odtwórca. Jego świat był bezspornie kreacją, przed którą stanęliśmy pokornie, ze szczególnym uwzględnieniem kolegów po fachu. Była to wystawa demiurga mającego nieoczekiwaną siłę tworzenia nowych pokracznych bytów. Na ścianach haftowane makatki pełne zalotnych, zdeformowanych bab wykonujących przypisane im czynności domowe, ale i nie tylko. Latające krowy z doczepionymi dojarkami. Pijani chłopi, kabłąkowaci robotnicy w beretkach, banalne makatkowe hasła w sekundę zmienione w dzieła sztuki. I akty. Zadziaste ze zwężającymi się do dołu łydziastymi nogami prowincjonalne „naczynia rozkoszy" gonione przez potwory w rozciągniętych gaciach. Totalna wiocha, ale i coś pomiędzy Chagallem a Breughlem. Jeszcze brak koloru, ale totalny odlot formalny dzięki niebywałej swobodnej i krzywej kresce wyhaftowanej granatową nicią na wykrochmalonych kawałkach płótna. Nagle zrozumieliśmy, że Andrzej jest najlepszy, że przerósł nas formalnie, bo ma to coś, czego nawet talent nie przebije. Jest przysłany Stamtąd, by śpiewać o komunie w sposób zabawny, ale groźny, coś przypominać i oświetlać lampką swojego wielkiego talentu. Tak się zaczęła salonowa kariera Czeczota, twórcy i piewcy świata pokrak i polskich kompleksów. Gombrowicza rysunku.
Makatkę kupił każdy, ja dwie i wisiały u mnie w pracowni do wyjazdu do Nowego Jorku. Rysunki narysowane przez niego w Stanach mam na ścianach w Warszawie. Jego przyjazd po krótkim internowaniu bardzo nas ucieszył i patrzyliśmy, jak pnie się po cierniowej drabinie rynku sztuki ze zmiennym skutkiem. Pomagali mu wszyscy. Galernicy zmusili do używania koloru, zwiększenia formatu i tematyki, zupełnie nieaktualnej w świecie kolorowych cepelinów wiszących nad Manhattanem. Jest taki jego rysunek przedstawiający cały Nowy Jork z szybującymi nad nim balonami. Bardzo się wtedy przyjaźniliśmy i kilka razy w tygodniu spotykaliśmy się na rozlicznych wernisażach i wódkach, bo nasza Jaruzelska emigracja nie miała krzty Giedroyciowego piekła. Andrzej zamieszkał z rodziną na Greenpoincie. My, single, zostaliśmy na Manhattanie. Myślę, że powodem jego niechęci do NYC oprócz nieznajomości angielskiego był greenpoincki świat emigrantów, przypominający polskie piekiełko, w którym żył jak intelektualna huba. Uwielbiał panów Zenusiów wlewających w siebie hektolitry płynów i bijących się sztachetami, oczywiście z Manhattanem w tle. Niedawno nagrywaliśmy wspólnie program o polskich artystach w Nowym Jorku. Andrzej był jeszcze w dobrej formie, choć mówił, jakby nie był. To była część jego wizerunku, choć czasami śmiał się jakby do siebie i zasłaniał usta ręką albo wkładał palec do oka. Mam takie z nim zdjęcie z NY. Siedzimy na tle polskiego kilimka na ścianie, na strasznej kanapie przykrytej futrzakiem. Czółko przy czółku i strasznie się z czegoś śmiejemy. Dotykamy się czołami, a Andrzej trzyma się jednocześnie za nos, wkłada palec do oka i obejmuje mnie ramieniem.
Był cudownym mądrym artystą. Zaśpiewał cudowną balladę o głupocie i nienawiści, bezradności i pogodzeniu się z niewidzialnym Bogiem, który dał mu niewyobrażalny talent. Ars longa. Taka jest prawda.
„Lepiej umrzeć, niż pracować"
Michel Servin, Deo Gratias
Nigdy nie szukałem roboty, a robota też mnie nie szukała. Jak wychodziłem z pierdla, to jechałem do dużego miasta, gdzie był duży zakład czy fabryka. No i był, bo musiał, komitet partii. Dzwoniłem do komitetu partii i tam zawsze był sekretariat i sekretarz wydziału.