Pięć największych hitów
Pozycję lidera zdobył w spektakularnie prosty sposób wyróżniający go na tle innych artystów - siłą muzyki i naturalnością. Gdy U2, kierowane przez cierpiącego na gigantomanię Bono, prześciga się w budowaniu scenografii w rozmiarach XXL, których dzienna obsługa kosztuje 600 tys. dolarów, Boss występuje tak, jakby wciąż grał w klubie dla swoich kumpli w latach 70. Na estradzie jest tylko zespół, nie ma żadnych multimedialnych trików, confetti, baletów, girlasek, efektów pirotechnicznych - bo to on i jego piosenki są efektem specjalnym.
Niepowtarzalnym, bo potrafi jednego wieczoru grać i śpiewać ponad trzy godziny aż 30 piosenek - m.in. „Born In The USA", „Because The Night", „Born To Run" - dając z siebie wszystko. Nie schodzi z pierwszego planu nawet na sekundę. Robi wrażenie jedynego na świecie koncertowego perpetuum mobile: występując, nie pije kropli wody, co dopiero mówić o używaniu innych dopalaczy, których nie tyka, bo chce być moralnym wzorem i autorytetem. Zresztą nie potrzebuje ich - do śpiewania napędza go widok fanów.
By zachęcić ich do zabawy i chóralnego śpiewu, nie wygłasza moralizatorskich przemówień jak Bono, nie robi z koncertu pseudoekumenicznej mszy - to, co miał do powiedzenia na temat świata, polityki, religii, wyraził w piosenkach. Nie pobiera też lekcji aktorstwa jak lider U2, nie ćwiczy tygodniami tanecznych układów jak Mick Jagger, bo ruch ciała podpowiadają mu jego przeboje, a nie młodzi królowie sceny, bywa, że jednosezonowi. Jaggera na środowym koncercie w Pradze Boss celnie parodiował. Powtórzył słynny chybotliwy krok Micka, ale w wersji kościotrupa, piętnując obsesję młodości u 70-letniego gwiazdora.
Ojcowskie gesty
Springsteena stać na naturalność, bo nie ma kompleksów, nikomu nie zazdrości i wobec nikogo nie chowa urazy. Wokalista The Rolling Stones potrafił sabotować obchody 50-lecia działalności zespołu, gdy Keith Richards napisał o nim w biografii kilka niepochlebnych zdań. Wściekał się, kiedy na mediolańskich stadionie San Siro fani śpiewali refren „Seven Nation Army" White Stripes, bo nie lubi konkurencji.
Warto natomiast było zobaczyć na arenie Slavii śmiech Bossa, gdy fani bawili się w tradycyjny koncert życzeń, podając mu na tekturkach tytuły piosenek, jakie chcieliby usłyszeć, a w ręce muzyka wpadło „Blowin' in the wind" Boba Dylana. „A to inny gość jest!"- zawołał bezpretensjonalnie, wybuchając śmiechem. I dalej grał swoje, co nie znaczy, że z obawy na niższe tantiemy unika wykonywania cudzych evergreenów. Zaśpiewał przecież na finał „Twist and shout".