Dziesięć wydobytych z archiwów fragmentów scenicznych kreacji oraz kilka pieśni i piosenek, a na drugiej płycie film „Siedząc na ganku" sprzed ośmiu lat, w którym Bernard Ładysz wspomina dawne czasy - to niewiele. Album firmowany przez Polcanart potwierdza starą prawdę, że życie śpiewaka składa się z krótkiego czasu blasku i długiego okresu zapomnienia.
On sam inaczej ocenia przeszłość. - Jestem z rocznika 1922, chyba najgorszego z możliwych - mówił w rozmowie z „Rz". - Niemal wszystko, co zaczynaliśmy w życiu, bywało brutalnie przerywane. Człowiek musiał się nieustannie dostosowywać albo wręcz zaczynać od nowa.
Gdy wybuchła wojna, miał 17 lat. Działał w wileńskiej partyzantce AK, schwytany przez Rosjan trafił do 361. pułku zapasowego Armii Czerwonej w Kałudze. W rzeczywistości był to obóz dla Polaków, którzy odmówili złożenia radzieckiej przysięgi wojskowej. Pracowali przy wyrębie lasu. Do Polski wrócił w 1946 r., rodzice opuścili Wilno wcześniej, ale ojciec zmarł, gdy tylko wysiedli z pociągu. Ich skromny dobytek został rozkradziony, kiedy matka zaczęła załatwiać formalności związane z pochówkiem.
Początkowo chwytał się różnych zajęć. Jak wielu rówieśników nie miał szans, by dokończyć edukację, jego studia wokalne też trwały krótko i odbywały się po godzinach pracy. Miał natomiast nieprawdopodobny talent.
Świat stanął przed nim otworem, gdy w 1956 r. w brawurowym stylu wygrał konkurs wokalny w Vercelli. Włosi się zachwycili, bo tak fenomenalny bas pojawia się raz na kilkadziesiąt lat. Ładysz niemal natychmiast otrzymał propozycję angażu z mediolańskiej La Scali. - Dyrektor teatru powiedział mi, że na początek wystąpię z jego zespołem na tournée w RFN i zaśpiewam kilka premier w Palermo, a potem La Scala na mnie czeka - opowiada w filmie „Siedząc na ganku". - Zrealizowałem pierwszą część tego planu i wróciłem do domu. A później zaproszenie z Mediolanu do mnie nie dotarło. Zaginęło w biurkach urzędników decydujących o wyjazdach na Zachód.