Klezmer komunista awanturnik

Zajmuję się tradycją Bundu nie dlatego, że jest żydowska, ale dlatego, że odnajduję w niej sens – z Danielem Kahnem, liderem zespołu Daniel Kahn and the Painted Bird, który występował na warszawskim festiwalu Warszawa Singera, rozmawia Aleksandra Bilewicz

Publikacja: 09.09.2012 19:00

Klezmer komunista awanturnik

Foto: Agencja Gazeta, Michał Łepacki Michał Łepacki

Red

Czujesz się jak malowany ptak?

– Nie, nie czuję się aż tak wyobcowany. Czuję się obco, bo nie mieszkam we własnym kraju, ale gdy mieszkałem w Ameryce, gdzie się urodziłem, czułem się jeszcze bardziej obco. Teraz mieszkam w Berlinie, który jest w pewnym sensie miastem wyalienowanym. To przepełnione ludźmi z całego świata miasto wyspa, w jakimś sensie oderwane od ziemi, która je otacza.

Miałam na myśli też to, że nie jesteś zwykłym muzykiem klezmerskim...

– Nie wiem, kto to jest zwykły muzyk klezmerski. Już samo granie tego gatunku muzyki w XXI w. nie jest przecież normalne.

Jak jest zatem odbierana twoja muzyka?

– Ważne jest budowanie relacji z publicznością. Najlepiej, kiedy mogę śpiewać w języku, który ona rozumie. W Polsce, ilekroć grałem z The Painted Bird albo z Psoyem Korolenką, czułem, że publiczność rozumie to, co robimy na intuicyjnym, estetycznym poziomie. Nie tylko ze względu na historię kultury żydowskiej tutaj, ale też na estetykę polskiego teatru awangardowego.

Nie myślą, że to jeszcze jeden żydowski folkowy zespół, przy którym się dobrze tańczy?

– Nie sądzę. A nawet jeśli tak jest, to w porządku. Nie ma w tym nic złego. W końcu jesteśmy żydowskim zespołem, należymy do świata muzyki klezmerskiej, muzyki jidysz, muzyki folkowej czy rock'n'rolla. Nie chcę ludziom mówić, co mają myśleć.

Rozmawiamy w czasie festiwalu Warszawa Singera, przyjeżdżasz do Polski od 2007 r. Jak oceniasz to, co robi się tutaj z kulturą żydowską?

– Dzieje się tu dużo rzeczy. Niektóre mi się podobają, inne nie. Trochę niepokoi mnie filosemityzm.

To coś specyficznego dla Polski?

– W Niemczech jest podobnie. Niepokoi mnie też coś, co nazwałbym allosemityzmem, traktowaniem Żydów jako Innego, czy to w pozytywny, czy w negatywny sposób. Ale ogólnie myślę, że większy kontakt ze wszystkimi przejawami żydowskiej kultury to coś bardzo dobrego. Krakowski Festiwal Kultury Żydowskiej inspirował mnie wielokrotnie. W takich miejscach jak Sejny też dzieje się coś bardzo ważnego. Czasem jest to problematyczne, ale to nie powód, żeby nie brać w tym udziału. Myślę, że większość zainteresowanych ludzi w Polsce i w Niemczech podchodzi do żydowskiej kultury w głęboki, inteligentny i kreatywny sposób.

W programie festiwalu Warszawa Singera zostałeś określony jako „kontrowersyjny muzyk".

– W ubiegłym tygodniu grałem na festiwalu muzyki żydowskiej w Montrealu. Mój przyjaciel, który go organizuje, opisał mnie w miejscowej gazecie, mówiąc: „Daniel Kahn to niegrzeczny chłopiec muzyki jidysz. Śpiewa politycznie niepoprawne piosenki odwołujące się do komunizmu lat 30. Czasami denerwuje, ale lubią go nawet starsi ludzie". Przyjąłem ten obraźliwy opis jako komplement. Zwłaszcza że mój przyjaciel uważa mnie za politycznie niepoprawnego. A ja uważam, że on też jest politycznie niepoprawny. Ludzie, którzy uznają moją politykę za kontrowersyjną, są dla mnie kontrowersyjni. Za kontrowersyjną uznano na przykład moją piosenkę „Dumai", bo porównuje Żydów i Palestyńczyków. Dla wielu ludzi powiedzenie, że te dwa narody mają ze sobą coś wspólnego, jest kontrowersyjne. Jestem zainteresowany produktywnym wynikiem kontrowersji. Nie prowokuję dla samego prowokowania. Chcę zadawać pytania.

Twoja pierwsza płyta z The Painted Bird – „The Broken Tongue" – była opowieścią o odkrywaniu na nowo języka jidysz. Wszystko zaczęło się więc od języka...

– Dla mnie tak. Miałem pomysł na zespół, który tworzyłby nowe piosenki w stylu muzyki jidysz, i stwierdziłem, że muszę się nauczyć jidysz. Odkrywałem radość w tłumaczeniu. Otwieranie jidysz na angielski, przekazywanie historii zapisanych w tym języku, żeby nie zostały zapomniane. Dla mnie jidysz jest obcą kulturą, bo się w nim nie wychowałem, jestem dla niej takim outsiderem.

Kiedyś napisałeś, że jidysz może być modelem antynacjonalistycznej polityki.

– Tak, bo to przykład na to, że kultura rozwija się niezależnie od granic, nie jest czystym produktem tożsamości narodowych. W jidysz wpisany jest rozwój kultury w sąsiedztwie i w procesie wymiany z innymi kulturami. Nawet jeśli te relacje są czasem problematyczne, pełne przemocy. To jak dobra zupa, która składa się z różnych składników.

Języki często oczyszcza się z obcych wpływów, w zależności od tego, jaka stoi za nimi ideologia. Współczesny hebrajski to język świadomie stworzony w XX w. po to, żeby zbudować monolityczną tożsamość kulturową.

W Izraelu jidysz nie był mile widziany, traktowano go jako „język diaspory".

– A ja jestem traktowany jako „człowiek diaspory" (śmiech). W pewnym sensie jidysz jest językiem diaspory, ale sama idea diaspory, wygnania jest problematyczna. W Izraelu jidysz jest zwykle traktowany z ignorancją. Tak mi podpowiada doświadczenie z rozmów z Izraelczykami, ale także z innymi osobami patrzącymi na kulturę żydowską z syjonistycznego punktu widzenia. Oczywiście w Izraelu jest też wielu poważnych jidyszystów.

Śpiewasz tekst tej samej piosenki w jidysz, po angielsku, niemiecku, rosyjsku. Masz obsesję na punkcie tłumaczeń?

– Tak! Tłumaczenie jest transgresją. To mi się podoba. Jest jak zdradzanie tajemnicy, wydawanie czyichś sekretów.

Ale po drodze z jednego języka do drugiego coś się gubi.

– Ale też coś nowego się dostaje. Walter Benjamin w „Zadaniach tłumacza" pisze, że nawet pisanie czegoś w języku oryginalnym jest aktem tłumaczenia. Jest tłumaczeniem myśli, uczucia. Nowy język zawsze dodaje nowe znaczenia. To fascynująca gra.

Jidysz to także język pieśni Żydowskiego Związku Robotniczego Bund, które śpiewasz. Jak dziś odbierana jest spuścizna Bundu?

– Jest odbierana jako całkowicie aktualna przez każdego myślącego człowieka. Każdy, kto wie, co się dzieje na świecie, widzi, że te pieśni opowiadają o niszczycielskiej sile chciwości i wolnorynkowego kapitalizmu. Każdy, kto ma oczy, zauważa, że mamy dziś większą niż kiedykolwiek przepaść między bogatymi a biednymi. Zajmuję się tradycją Bundu nie dlatego, że jest żydowska, ale dlatego, że odnajduję w niej sens. Znajdowałem go nie tylko w pieśniach żydowskich robotników, ale też w mojej własnej, amerykańskiej kulturze – w piosenkach Woodiego Guthriego, w wielkiej radykalnej tradycji amerykańskiego folku. Ta tradycja opowiadania historii i śpiewania pieśni o problemach ludzi pracujących jest mi bardzo bliska. I właściwie mogę powiedzieć, że trochę jestem bundystą.

Ale Bundu już nie ma. Co to dzisiaj znaczy być bundystą?

– Ależ Bund istnieje! Znam wielu starszych i młodszych bundystów w Tel Awiwie, w Australii, w Nowym Jorku. Wszystkiego o Bundzie nauczyłem się od Adrienne Cooper i od Michaela Alperta. Adrienne, która zmarła w ubiegłym roku, łączyła w sobie cechy prawdziwej bundystki, tak jak kiedyś Szymon An-ski, autor hymnu Bundu i wspaniały poeta, dramaturg, jeden z najważniejszych etnografów swoich czasów. Jako pierwszy nagrał rosyjskie pieśni ludowe, nie tylko w jidysz. A poza tym był zawodowym rewolucjonistą.

Jedna z ważnych lekcji, jaką dał nam Bund, to coś, co określa się w jidysz jako „doikajt" – czyli tutejszość, bycie tutaj, walka o sprawiedliwość, o radykalną zmianę, o kulturowy renesans tu, gdziekolwiek jesteśmy.

„Na ostatniej płycie „Lost Causes" wyraziłem wszystko, co miałem do powiedzenia na temat obcości, klasy społecznej, żydowskości. A poza tym lubię się po prostu bawić i moje nowe płyty będą już bez politycznego przekazu

Kiedy teraz śpiewasz pieśń „Arbetsloze Marsz" („Marsz bezrobotnych") Mordechaja Gebirtiga, czy ona nabiera nowych znaczeń po kryzysie gospodarczym?

– Ona ma ciągle takie samo znaczenie, bo nic się nie zmieniło. Ta pieśń mogła być napisana 50 lat wcześniej, w XIX w. Została napisana na początku XX w. i jest wciąż aktualna. A śpiewam ją nie ze względu na przeszłość, ale na to, co się dzieje teraz. Na przykład w Detroit.

To twoje rodzinne miasto. W jednej z piosenek napisałeś: „Cały świat zamienił się w Detroit".

– To piosenka napisana do satyrycznej sztuki teatralnej „Warten auf Adam Spielman", wystawianej przez Ballhaus Naunystrasse w Berlinie. W sztuce Detroit zamienia się w las, staje się kompletnie opuszczone.

Bo jest opuszczone...

– Częściowo. Choć nie sądzę, żeby miało zamienić się w las. Za Obamy przywrócono tam produkcję przemysłową. Trochę dlatego, że Detroit było dla wielu socjologów i dziennikarzy czymś w rodzaju kanarka w kopalni – jeśli umrze Detroit, umrzemy wszyscy. Więc trochę je uzdrowiono. Ale uzdrowienie jednego małego ptaszka nie oznacza, że wszystko się od razu zmieni. Musi minąć dużo czasu, żeby ludzie zrozumieli, jakie są źródła obecnej sytuacji.

Tytuł twojej ostatniej płyty brzmi „Lost Causes". Co to są te przegrane sprawy i jak do nich powrócić?

– To oczywiście gra słów. Są przegrane, bo ich nie wygraliśmy albo po prostu jeszcze nie odnaleźliśmy. Tytuł zapożyczyłem od Slavoja Žižka i jego książki „W obronie przegranych spraw". Zainteresował mnie też św. Juda Tadeusz Apostoł, który nazywany jest patronem spraw przegranych i beznadziejnych. Ostatnia płyta to zbiór piosenek, które można połączyć tym hasłem. Piosenki Mordechaja Gebirtiga, jeden z hymnów Bundu, „In Kamf", „Inner emigration" do tekstu Brechta, „Klezmer Bund", swego rodzaju „poważna parodia" hymnów Bundu – taki hymn w wykonaniu muzyków klezmerskich. Jest tam też kilka utworów czysto tanecznych. W pewnym sensie wyraziłem na tej płycie wszystko, co miałem do powiedzenia na temat obcości, klasy społecznej, żydowskości. A poza tym lubię się po prostu bawić. Z Psoyem Korolenką, z którym tworzymy The Unternational, bawimy się ideami. I dwie płyty, które wyjdą w końcu tego roku albo na początku następnego są inne, nie niosą politycznego przekazu.

Jakie?

– Nowy album the Painted Bird będzie się nazywał Bad Old Songs. To bardzo osobista płyta. Będzie dużo piosenek o miłości i bólu, o wściekłości, zagubieniu. Większość z nich dotyka stosunku do przeszłości, ale też strachu przed przeszłością. Jest piosenka o rozstaniu z bliskim przyjacielem, o którym ostatnio dowiedziałem się, że jest prawicowym syjonistą, jest piosenka o głupiej nostalgii za komunizmem w Niemczech. Śpiewamy też trochę starych kawałków, na przykład piosenkę Franza Josefa Degenhardta, znanego w Niemczech w latach 50. i 60. Degenhardt pyta Niemców, dlaczego nie śpiewają swoich ludowych pieśni i odpowiada: „bo zostały zmarnowane przez faszystów". Śpiewam ten utwór w jidysz oraz po angielsku i ponownie zadaję to pytanie Niemcom.

Czy ta płyta będzie inna pod względem muzycznym?

– Tak, to nie jest w ogóle płyta klezmerska. Jest trochę pieśni pijackich, trochę psychodelicznego rocka, trochę stylu chanson, jest punkrockowa interpretacja Schumanna i grecki marsz... Jedna trzecia utworów jest śpiewana w jidysz – te napisane przeze mnie i jedno tłumaczenie utworu niemieckiego. Ale to nie jest muzyka klezmerska. Na płycie nie ma żadnych gości, tylko nasza czwórka – nie ma klarnetu ani puzonu, ani gościnnych wokalistów.

A druga nowa płyta?

– To „Projekt Nazaroff". Był taki śpiewak jidysz w latach 40. i 50. w Nowym Jorku, nazywał się Nathan Prince Nazaroff. Śpiewał popularne piosenki w niesamowitych aranżacjach. Niektórzy go uwielbiają, inni nie znoszą. Kiedy byłem z Psoyem Korolenką w Izraelu, pomyśleliśmy, że teraz przyszedł na niego czas. Mamy dość polityki, grajmy Nazaroffa. Zebraliśmy zespół i nagraliśmy płytę jako Bracia Nazaroff, jako zagubiona rodzina, która się zebrała, żeby wykonać jego repertuar. Ta płyta to czysta radość: jest głośna, wkurzająca, ale też taneczna, to są kawałki o piciu, o miłości, biedzie, stare, ludowe piosenki, które śpiewamy w głupkowatych tłumaczeniach.

A więc nie będzie powrotu do zaangażowanej politycznie muzyki klezmerskiej?

– Gdzie tam! Ciągle śpiewam te polityczne piosenki. Ale nie mam pojęcia, jaka będzie następna płyta. Mam nadzieję, że najlepsza.

Daniel Kahn

(ur. 1978 w Detroit) – muzyk, aktor, poeta i dramaturg. Studiował na University of Michigan i w YIVO (Institute for Jewish Research). Wraz ze swoim zespołem The Painted Bird nagrał trzy płyty: „The Broken Tongue" (2009), „Partisans and Parasites"(2009) i „Lost Causes" (2011). Tworzy również z rosyjskim muzykiem Psoyem Korolenką zespół The Unternationale. Jego muzyka łączy estetykę kabaretu, punka, polityczne przesłania Bundu i wschodnioeuropejską tradycję klezmerską.

Czujesz się jak malowany ptak?

– Nie, nie czuję się aż tak wyobcowany. Czuję się obco, bo nie mieszkam we własnym kraju, ale gdy mieszkałem w Ameryce, gdzie się urodziłem, czułem się jeszcze bardziej obco. Teraz mieszkam w Berlinie, który jest w pewnym sensie miastem wyalienowanym. To przepełnione ludźmi z całego świata miasto wyspa, w jakimś sensie oderwane od ziemi, która je otacza.

Pozostało 97% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla