Czeszka, koper i gumiaki

Reżyser Jacek Borcuch nie ma talentu do interesów. Nie wyobraża sobie też pracy w korporacji. Ale zanim zaczął kręcić filmy, próbował sił jako drobny przedsiębiorca i posłuszny wyrobnik.

Publikacja: 25.03.2013 09:59

Red

Artykuł z archiwum tygodnika Przekrój

Jak zarobiłeś pierwsze pieniądze?

Sprzedając butelki w skupie w Kwidzynie. Zdarzało się też, że kupowałem oranżadę „na miejscu" w jednym sklepie, a w drugim oddawałem butelkę za kaucją. Na szczęście chyba już się przedawniło. Handlowałem też owocami z działki ojca. Woziło się jabłka do Warmińskich Zakładów Przetwórstwa Owocowo-Warzywnego... Ale tak naprawdę poważne kwoty zacząłem zarabiać na obozach OHP.

Brzmi rzeczywiście poważnie.

Najpierw wylądowałem w kolejnych Zakładach Przetwórstwa. W Pakości. Myłem słoiki, pakowałem koper, a czasami inne rzeczy... To w Pakości podjąłem pewne postanowienia. Mój głos wewnętrzny krzyczał: „Nie ma chuja, żebym codziennie wstawał o piątej rano! Wolę zostać kosmonautą". Za zarobioną kasę kupiłem sobie gitarę. Na drugim OHP byłem w Czechosłowacji w miejscowości Klatovy, niedaleko Pilzna. Harowałem na budowie i wylewałem smołę w gumiakach. Zakochałem się też w pewnej Czeszce... Było pięknie.

Robiłeś też karierę u Madziarów.

Ojciec był oficerem i miał dostęp do tajemnic wojskowych, więc cała rodzina nie mogła wyjeżdżać na Zachód. Pozostawały demoludy. Kiedyś na cztery dni wyjechałem z kolegą na Węgry. Od mamy ze szpitala wziąłem karton biseptolu – w tamtych czasach to był lek na wszystko – od bólu brzucha po łysienie. Szczególnie dobrze działał w okolicach Budapesztu. Wziąłem też ze sobą ohydną dekatyzowaną kurtkę. Poszła jak woda. Do Polski przywiozłem dezodoranty 8x4 oraz Bac i jednokolorowe komplety szalików, czapeczek i rękawiczek. Odsprzedałem to z zyskiem w Kwidzynie i od razu kupiłem sobie profesjonalny sprzęt grający – gramofon, wzmacniacz i kolumny. Zapachniało wolnością.

W wolnej Polsce wyjechałeś na Majorkę. Ale tam zarabiałeś podobno tylko po to, żeby móc wrócić.

Zawsze walczyłem o przetrwanie (śmiech). Pierwszego dnia przepuściliśmy z kolegą całą kasę w knajpie, a potem przez parę miesięcy nie mogliśmy się stamtąd wydostać, bo nie było nas stać na prom. Łapaliśmy różne fuchy, ale bez większego powodzenia. Na przykład mieliśmy być ogrodnikami w ekskluzywnym hotelu. Pojechaliśmy na miejsce, a tam ani hotelu, ani zieleni (śmiech). Któregoś razu jeden facet zatrudnił nas jako stróżów nocnych na budowie. Zainstalowaliśmy się w baraku i już w nocy mieliśmy dość. Jak po ciemku zobaczyliśmy jaszczurki potwory ganiające po suficie, to uciekliśmy stamtąd w samych skarpetach. Kasa już się nie liczyła. Woleliśmy biedować.

Ale jedną noc stróżowałeś...

No pewnie! Bo nie spałem (śmiech). Pracowałem również w strasznej spelunie jako naganiacz. Przez trzy godziny udało mi się zaprosić do środka dwie dziewczyny. Weszły i wyszły. W ten sposób skończyła się moja kariera w tym fachu. Potem się rozchorowałem. Połowa kasy, którą uzbieraliśmy na powrót, poszła na moje leczenie. W końcu jednak kupiliśmy bilety na prom do Barcelony. A stamtąd stopem pojechaliśmy do domu.

Wróciłeś do Polski, by zaprzedać się korporacji.

Ale najpierw zrobiłem „Kallafiorra". Po jakimś czasie znajoma zapytała mnie, czy nie chciałbym popracować dla agencji reklamowej. Że może mógłbym dla nich pisać. No to poszedłem... Okazało się, że młody, ambitny i odwrotnie myślący człowiek był dla nich kimś interesującym. Dali mi na próbę parę zadań. Pamiętam jedno: „Jak byś zareklamował koncert Massive Attack?". Odpowiedziałem bez zastanowienia, sięgnąłem po pierwszą myśl z brzegu, najbardziej oczywistą: „Massive Attack na Polskę". W ten sposób zacząłem tam pracować.

Jak długo wytrzymałeś w McCann-Erickson?

Chyba niecały rok. Może zostałbym dłużej, ale właśnie zaczynałem kręcić „Tulipany". Dzięki tej pracy udało mi się logistycznie ogarnąć całą produkcję. Zarabiałem dobre pieniądze, miałem szybki Internet i sprzęt biurowy. Praca w agencji naprawdę bardzo mi pomogła. Pierwszy i ostatni raz w życiu miałem wtedy finansową stabilność. Z drugiej strony kosztowała mnie wiele wyrzeczeń. Cały czas myślałem: „Co ja tu, kurwa, robię?".

A nie myślałeś nigdy o własnym biznesie?

Mam wrodzony brak talentu do interesów. Ale gdybym musiał, to pewnie starałbym się sprostać wyzwaniu, ponieważ moja konstrukcja psychofizyczna uniemożliwia mi dyscyplinę. Nie jestem w stanie mieć przełożonego. Tekst w rodzaju: „Musisz dziś zostać dwie godziny dłużej w pracy" jest dla mnie niewyobrażalny. Odpowiedziałbym: „Człowieku, przecież mówisz o dwóch godzinach mojego jedynego życia. Jestem niewierzący, mogę zaraz umrzeć, a ty chcesz mi zabrać dwie godziny, bo taki jest interes twojej firmy?!".

Jacek Borcuch

Rocznik 1970. Reżyser, scenarzysta, aktor. Ma na koncie „Kallafiorra" (1999), „Tulipany" (2004), „Wszystko, co kocham" (2009) oraz „Nieulotne" (2012).

Artykuł z archiwum tygodnika Przekrój

Jak zarobiłeś pierwsze pieniądze?

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"