Wiadomo było, że jest w fenomenalnej formie. Potwierdził to świetny koncert w Bydgoszczy w 2010 r., na którym wykonał swoje największe przeboje.
Miałem okazję przyglądać mu się wtedy z bliska, podczas kameralnej uroczystości wręczenia Platynowej Płyty. Tylko na chwilę przerwał grę w ukochaną piłkę nożną. Wpadł po nagrodę jak nastoletni chłopak, który nie przejmuje się wielkim biznesem, tylko myśli o tym, jak się wyhasać.
Ukochana Penny
Brakowało mu jedynie sukcesu nowych piosenek. Poprzedni autorski album „Human" poniósł klęskę. Kariera była bliska załamania. Wtedy pomocną dłoń podał wokaliście jego przyjaciel i producent Clive Davis. Jednak cena za utrzymanie na rynku była wysoka: musiał nagrać osiem albumów z cyklu „American Songbook". Sprzedał 30 milionów płyt, ale śpiewał stare przeboje, trochę jak zbankrutowany artysta na dansingu w Las Vegas, gdzie dożywa się ostatnich dni sławy.
– Pamiętam, co powiedziałem dzień przed premierą pierwszej płyty cyklu mojemu menedżerowi: że czuję się jak rockandrollowiec, który popełnia samobójstwo – wyznał w wywiadzie dla „Telegraph". – Na szczęście mój muzyczny gust był zawsze zróżnicowany. Zaczynałem od folku, potem polubiłem blues i soul. Standardy też lubię.