Bastiony prawdziwego życia

Rozmowa Jacka Cieślaka z Markiem Jackowskim z Maanamu

Publikacja: 18.05.2013 15:12

Bastiony prawdziwego życia

Foto: Archiwum

Rozmowa pochodzi z archiwum Rzeczpospolitej z 2004 roku

Jest jednym z najwybitniejszych kompozytorów rockowych w Polsce. Zanim w 1975 r. założył Maanam, grał w undergroundowej formacji Vox Gentis, a następnie w zespole Marka Grechuty Anawa i Ossian. Był legendą polskiego ruchu hipisowskiego. Pracował w "Jazz Forum". Nagrał dwie solowe płyty "No 1" i "Fale Dunaju". Największą sławę zdobył w Maanam. Ostatnio wydał z nim album "Znaki szczególne".

Rz: "Oprócz błękitnego nieba, nic mi dzisiaj nie potrzeba, oprócz drogi szerokiejÉ ". Pamięta pan swoje marzenia?

To był koniec ery gierkowskiej, upadał mit, według którego "Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej". Graliśmy z Johnem Porterem, a ja i Kora tułaliśmy się z dwójką dzieci. Mieszkaliśmy w domu przeznaczonym do rozbiórki, bo ceny znowu poszły w górę. Życie tak dawało ludziom w kość, że trochę jak desperado śpiewałem o błękitnym niebie, szerokiej drodze. W podtekście była tęsknota za wolnością. Dla mnie ważne było pytanie, jak zorganizować sobie życie podczas włóczęgi koncertowej, żeby nie popaść w barowe nałogi. A taki jest często los muzyka. Myślę, że dziś sytuacja wielu ludzi, nie tylko rockandrollowców, jest podobna do tej, o której mówię. Powraca nieśmiertelne pytanie: "być czy mieć?". Wiadomo, że warto posiadać sprawne, bezawaryjne, wygodne auto, żeby dojechać na koncert kilka setek kilometrów. Ważne jest też, by mieć własny kąt. Przecież przez tyle lat mieszkaliśmy w hotelach. Mieliśmy sukcesy na listach przebojów, ale zawsze powtarzałem muzykom, że chorobliwa chęć bycia numerem jeden to pułapka.

A co jest dziś pana celem?

Powiem jak górale - w człowieku nie ma zbawienia, trzeba więc żyć w zgodzie z Panem Bogiem. Ważne jest też, by w rodzinie była zgoda. Wtedy wszystko staje się proste. Nie mówię, że lżejsze, bo bierzemy na siebie jarzmo, ale, jak zapewnia Jezus, paradoksalnie daje ono siłę. Tymczasem ludzie chcą mieć łatwe życie, a przez to maksymalnie je komplikują. Chcą, żeby było fajnie, a robią źle. Kto chce dzisiaj słuchać o Chrystusie?! W osiągnięciu harmonii na pewno pomaga umiejętność rezygnacji z dóbr materialnych, przypomnienie sobie, że przychodzimy nadzy i odchodzimy nadzy. Występując z Ossianem, po koncertach mieszkałem w jednym z lubelskich klasztorów, gdzie były małe celki tylko z pryczą, jednym obrazkiem, szafeczką. Może to było inspiracją do "Oprócz błękitnego nieba"?

Czy takim ewangelicznym głosem mówił pan zawsze, czy jest to wynik pana życiowych doświadczeń?

Urodziłem się w Starym Olsztynie i całe młode życie spędziłem pośród lasów i jezior. W mojej wsi nie było kościoła, nie było codziennego chodzenia na mszę i moja religijność nie zrutynizowała się. Pan Bóg był wszędzie. Byliśmy wolnymi dzieciakami żyjącymi w zgodzie z naturą, która była Jego dziełem. Patrzyliśmy na chmury i wiedzieliśmy to, co pokazuje sztuka baroku tworzona na Jego chwałę. Za Stalina mój tata siedział w więzieniu. Nie należał do partii i stał się kozłem ofiarnym partyjnych machlojek. W domu była bieda. Ale przyroda pozwalała przeżyć bez pieniędzy. Wszystko miałem w zasięgu ręki - jagody w lesie, owoce w sadach. Rwaliśmy szczaw, zbieraliśmy grzyby i gotowaliśmy zupę. Łowiliśmy ryby i rodziny miały co jeść. Gdy miałem 11 lat dostałem w szkole książeczkę Hanny Wasilewskiej "W pierwotnej puszczy". Po lekturze powiedziałem sobie: "Panie Boże, już w Ciebie nie wierzę", nie rozumiejąc paradoksu tego stwierdzenia. Nastał okres niewiary, który trwał kilkanaście lat.

Czuje się pan człowiekiem znad jezior, ale zamieszkał w górach.

Sam się dziwię. Pierwsza wyjechała moja siostra, wiele lat temu. Pewnego dnia zadzwoniła i powiedziała, że jest możliwość zamieszkania w Zakopanem. Pojechałem na wariata. Na którymś z koncertów poznałem swoją obecną żonę. Po latach poniewierki, jakby w nagrodę, dobrze sprzedała się moja solowa płyta. Miałem też mieszkanie kwaterunkowe w Warszawie. Mogłem na raty kupić mieszkanie w górach. Byłem w wielu miejscach na świecie, ale tylko tam wszystko jest prawdziwe. Gdy w Warszawie rozmawiam z kolegami, bywa, że jest to gadka-szmatka. Górale tak nie rozmawiają. Jak chodzą do kościoła, modlą się i śpiewają - to na całość. Jak biją, też zdrowo! Nikt się nie szczypie. To są ostatnie bastiony prawdziwego życia, niezakłamanej rzeczywistości. Teraz nie wyobrażam sobie, gdzie miałbym w Warszawie wyjść z dziećmi na spacer, co miałbym tutaj robić. W górach wystarczy wyjść za próg i od razu trafia się w sam środek wyścigów samochodowych. W Zakopanem widzę z okna regle, lasy, góry. Wszędzie można trafić z zamkniętymi oczami. To jest ludzki wymiar życia.

Górale pana nie szczypią?

Są przyzwyczajeni do tego, że Zakopane od dziesięcioleci jest ukochanym miejscem artystów. Sami tańczą, śpiewają, grają i malują. A ja ze światem sztuki jestem związany od siedemnastego roku życia. Studiując w Krakowie, występowałem w Piwnicy pod Baranami, gdy byli w niej tacy giganci, jak: Piotr Skrzynecki, Ewa Demarczyk, Zygmunt Konieczny, Wiesław Dymny, Krzysztof Litwin. Grałem w łódzkich bigbitowych zespołach Impulsy i Vox Gentis oraz Anawa, Ossian i w słynnym awangardowym zespole Sentencja w Trzynastu Znakach. Całe życie fascynowały mnie sztuki piękne. Hasior był narzeczonym mojej siostry, a mężem - Antoni Dzieduszycki, wybitny znawca tematu. Kontakt z nimi był czymś niebywałym. Przez długi czas nie miałem pieniędzy, żeby kupować obrazy, ale kiedy przestałem bywać w barach, zacząłem chodzić po galeriach. Zawsze można było coś znaleźć. To kręci jak najlepszy narkotyk. W hotelach wieszałem na ścianie jakiś, nawet najtańszy, zakupiony po drodze obrazek, żeby mieć namiastkę domu. W końcu moja obecna żona powiedziała, że zakładamy galerię. Załatwiła wszystkie papiery w trzy dni. Wyniosłem wszystko z domu i tak powstała Galeria pod Aniołem, najpierw jedna, potem druga.

Uważa się pan za dobrego marszanda?

Każdy kolekcjoner ma o sobie dobre mniemanie. Prowadzę galerię dla własnej przyjemności, ale, jak mówi moja żona, nie ma sensu, żeby to była instytucja charytatywna. I nie jest. Z dużą przyjemnością zauważam, że ludzie śledzą, co kupuję. Pytam o obraz i jutro już go nie ma. W sztuce nie liczy się bardzo dobre, tylko obraz trafiony w dziesiątkę, który powiesilibyśmy w domu. Ze złymi płótnami trudno jest wytrzymać. Fascynujące jest przeczesywanie rynku. Przez pięćdziesiąt lat nic się nie działo, dlatego i dziś stać nas na kupienie płócien artystów tej klasy, która np. we Francji byłaby nieosiągalna. Już niedługo ceny będą szły jak rakieta.

Jaki jest pana ulubiony obraz?

Autoportret Stanisława Wójtowicza z Picassem jako tajniakiem. Nie chciałbym się go pozbywać.

A co jest dla pana teraz ważniejsze - galeria czy Maanam?

W pierwszej kolejności jestem muzykiem i kompozytorem. W nowym składzie nagraliśmy album "Znaki szczególne". Wszyscy, którzy byli na ostatnich naszych koncertach, widzieli i słyszeli, że jest to prawdziwy rockandrollowy zespół. Galerię prowadzę przez Internet. Mam ją w laptopie.

W latach 80. Maanam rozpadł się, pan i Kora przestaliście być małżeństwem, co nie przeszkodziło wrócić grupie w znakomitym stylu.

Byliśmy po pięciu latach ostrej jazdy po całej Polsce. Wiecznie na walizkach, w hotelach, w restauracjach. Prowadziliśmy rozrywkowe życie. Po koncertach trafialiśmy na tak zwany dołek, gdzie do późnej nocy bawili się cinkciarze, tajniacy, prostytutki, no i muzycy - my, Lady Pank, TSA, Oddział Zamknięty. Jak spotykaliśmy się z Markiem Piekarczykiem, to było tak, jakby zeszły się dwa słońca. Nie było co jeść, trzeba było się napić. Wydawało się nam, że jest świetnie, ale Kora nie była już w stanie przebywać w takim męskim towarzystwie. Zawiesiła działalność. Dziś uważam, że to było zbawienne dla zespołu. Nie wiem, jak potoczyłyby się dalsze losy grupy. Wówczas nasze drogi rozeszły się. Mieszkałem już w Zakopanem, ale sprawa Maanamu wracała co jakiś czas podczas przypadkowych spotkań, telefonicznych rozmów. W końcu zadzwonił do mnie Milo Kurtis. Zapytał: "Kleisz ten Maanam, cholera, czy nie?". Stremowani nagraliśmy płytę "Derwisz i Anioł". Czułem się niemal jak Eric Clapton, kiedy wychodził z heroiny. Ale udało się. Dziś ludzie mogą nam zarzucać, że przyszły pieniądze. Normalna rzecz, jak się gra. To efekt naszej ciężkiej pracy. Nie mogę powiedzieć, że jestem wypoczęty. Czuję w kościach tysiące kilometrów, prób, koncertów. Ale dzięki temu nasza muzyka jest wiarygodna.

Obudzony w nocy, co by pan powiedział o dobrych i złych stronach Maanamu?

Powiedziałbym, że Maanam jest w porządku. Więcej było rzeczy dobrych. Starałem się być prawdziwy, bo wyłącznie to, co płynie z serca, ma sens. Ale nie ma co budować mitu. Najbardziej wytrenowani strzelcy pudłują. I tylko publiczność może ocenić, czy coś udało się, czy nie.

Rozmowa pochodzi z archiwum Rzeczpospolitej z 2004 roku

Jest jednym z najwybitniejszych kompozytorów rockowych w Polsce. Zanim w 1975 r. założył Maanam, grał w undergroundowej formacji Vox Gentis, a następnie w zespole Marka Grechuty Anawa i Ossian. Był legendą polskiego ruchu hipisowskiego. Pracował w "Jazz Forum". Nagrał dwie solowe płyty "No 1" i "Fale Dunaju". Największą sławę zdobył w Maanam. Ostatnio wydał z nim album "Znaki szczególne".

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Przemo Łukasik i Łukasz Zagała odebrali w Warszawie Nagrodę Honorowa SARP 2024
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali