To, że 32-letni amerykański gitarzysta, który debiutował w 2001 roku, na swej najnowszej płycie nagrał „Call Me Breeze” J.J. Cale’a, nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem.
Mayer wywodzi się z tej samej tradycji delikatnego, melancholijnego grania o bluesowo-folkowych korzeniach, której najgłośniejszym przedstawicielem jest Eric Clapton. Nieprzypadkowo wszyscy ci trzej gitarzyści spotykali się na organizowanym przez Claptona festiwalu Crossroads.
Gdy zaś patrzy się na repertuar „Paradise Valley” i daty premier kolejnych singli – zestawione z dniem niedawnej śmierci Cale’a, można tylko napisać o intuicji młodego muzyka żegnającego się ze starym mistrzem tuż przed jego odejściem. Poza wszystkim zaś „Call Me Breeze” pasuje do autobiograficznych piosenek Mayera, naznaczonych syndromem rozdarcia, niezdecydowania, ciągłych poszukiwań. To one prowadzą teraz muzyka po bezdrożach życia i Ameryki.
Mayer nie starał się nadać klasycznej kompozycji nowego wyrazu, zaśpiewał tak jak Cale, jednak zagrał ostrzej. Podobny wyraz ma spokojniejsza, balladowa piosenka „Who You Love”.
Z tekstu tego utworu przebija udręka niekończących się spotkań i rozstań z gwiazdą muzyki pop – Kate Perry, która również zaśpiewała o swoich uczuciach, biorąc udział gościnnie w nagraniu albumu. Oboje byli akurat w znakomitych nastrojach, o czym świadczy śmiech w finale piosenki. Ale jak jest teraz, Bóg jeden raczy wiedzieć. Ostatnie wieści nie były najlepsze.