Z początku nie było wiadomo, czy w ogóle do niego dojdzie. Krystian Zimerman zastosował scenariusz godny Hitchcocka i zgodnie z jego przepisem zaczął od trzęsienia ziemi.
Po przyjeździe oświadczył, że doznał kontuzji środkowego palca lewej ręki. Jest opuchnięty, więc nie mógł odbyć próby. A lekarze oświadczyli, iż nie będzie w stanie zagrać przez najbliższe dwa tygodnie.
Weekend upłynął na zabiegach i konsultacjach medycznych. Na szczęście w niedzielę Krystian Zimerman był zadowolony z próby z orkiestrą. A wieczorem wyszedł na estradę Filharmonii Narodowej jak gdyby nic się nie stało.
Nie wiem, ile osób, które zażarcie walczyły o zdobycie biletu, usłyszało to, co pragnęły. W koncercie fortepianowym Witolda Lutosławskiego Krystian Zimerman nie eksponuje bowiem siebie, na co czekano, lecz muzykę mistrza i przyjaciela. I potrafi udowodnić, że to utwór wyjątkowy.
Gra ten koncert inaczej niż wielu pianistów, którzy prą do przodu jak motor. On zaskoczył już pierwszymi dźwiękami – delikatnymi i krystalicznie czystymi, jakby nie z fortepianu. Potem finezję połączył z dynamiką, fascynując logiką konstrukcji dzieła i urodą melodii, które mało kto odkrywa w muzyce Lutosławskiego.