Rz: To prawda, że pomysł na „Moliera na rowerze" przyszedł panu do głowy, gdy odwiedził pan aktora Fabrice'a Luchinego na wyspie Re?
Philippe Le Guay:
Tak. Wybraliśmy się razem na rowerową przejażdżkę. Niezwykły krajobraz, morze, mewy, zachodzące słońce. I nagle Fabrice zaczyna grać pierwszą scenę z „Mizantropa". Od razu powiedziałem mu, że musimy taki film nakręcić. A on rzucił ideę, by na jego wyspie spotkali się dwaj aktorzy. I żeby gwiazdor namawiał kolegę, który wycofał się z zawodu, do zagrania razem w sztuce Moliera. Pomyślałem, że to świetny sposób, by połączyć na ekranie kino i teatr.
Taka koncepcja sprawiła, że film nie jest tylko uwspółcześnioną ekranizacją „Mizantropa", ale również opowieścią o artystach. Portretuje pan ich jako hipokrytów i narcyzów.
Ależ skąd! Środowisko filmowo-teatralne nie jest gorsze od kręgów lekarskich, nauczycielskich, finansowych czy politycznych. Może tylko jego specyfika jest inna z powodu ogromnej konkurencji. Każdemu wydaje się, że ma temat, który zapewni kontakt z publicznością i sukces. A pieniędzy w kinematografii ostatnio nie ma za dużo. To sprzyja rodzeniu się kiepskich instynktów. Choć mnie ten rodzaj rywalizacji jest obcy. Nie zazdroszczę kolegom, nie czuję się pępkiem świata, nie walczę wszelkimi sposobami o wysokie budżety, pracuję spokojnie.