Nie oddzielam swoich projektów od siebie. Wszystko, co robię od albumu „Bright Size Life" z 1976 roku do dziś, traktuję jak jedno dzieło podzielone na rozdziały. Moja twórczość płynie jak rzeka, do której mogę wskoczyć w różnych miejscach. Na pierwszej płycie wyznaczyłem kierunek swojej artystycznej drogi. „Kin" jest kontynuacją „Bright Size Life", na której określiłem styl kompozycji, sposób improwizacji. Tworzenie każdego z moich albumów jest jak budowanie domu złożonego z pięter, pokoi, łazienek i kuchni. Za każdym razem są to inne pokoje, a i z zewnątrz budynek wygląda inaczej. Nie czuję ograniczeń, mogę podążyć w dowolnym kierunku. Wiedzę o świecie, którą zdobywam codziennie, staram się wyrazić w muzyce.
Nagrywając pierwszy autorski album „Bright Size Life", miał pan określoną perspektywę swojej kariery?
Kiedy ma się 21 lat, trudno wybiec w przyszłość dalej niż do następnego tygodnia. Grałem wtedy w zespole Gary'ego Burtona, który skutecznie hamował mój zapał, powstrzymywał przed nieprzemyślanymi krokami. Uzmysłowił mi, że zanim zbiorę muzyków i wejdę do studia, muszę być pewny tego, co chcę osiągnąć pierwszym albumem. A chciałem to zrobić już dwa lata wcześniej. Dwa lata w życiu młodego muzyka to długi czas, w którym wiele się zmienia. Przede wszystkim poprawiłem sposób pisania kompozycji, dużo się nauczyłem. Efekt był taki, że do dziś wykonuję te utwory.
Album „The Way Up" miał cztery okładki, a na stronie internetowej front „Kin" zmienia się jak w kalejdoskopie. Ile ich jest?
Wytwórnia wybrała jedną okładkę. Grafik Stephen Doyle przygotował 200 projektów. Można je obejrzeć w nowojorskiej Azart Gallery, gdzie 30 stycznia została otwarta wystawa „The Many Faces of KIN ()". Podoba mi się ten kolaż elementów, nawiązuje do muzyki, którą tworzymy. Myślę, że przygotujemy plakaty z tymi projektami.
Co oznacza tytuł płyty „Kin" i strzałki w przeciwne strony, które są jego częścią?