Randy Brecker - rozmowa

Randy Brecker - amerykański trębacz o przyjaźni z Włodkiem Pawlikiem,?o polskich przodkach, a także o przyszłości jazzu opowiada Markowi Duszy.

Aktualizacja: 19.07.2014 19:59 Publikacja: 19.07.2014 19:55

Randy Brecker jest laureatem sześciu nagród Grammy, ostatnią otrzymał za płytę nagraną z pianistą Wł

Randy Brecker jest laureatem sześciu nagród Grammy, ostatnią otrzymał za płytę nagraną z pianistą Włodkiem Pawlikiem

Foto: Fotorzepa, Marek Dusza m.d. Marek Dusza

Rz: Żal panu, że w styczniu nie odbierał nagrody Grammy razem z Włodkiem Pawlikiem?

Randy Brecker:

Oczywiście, to był dla Włodka i dla mnie wielki dzień. Akurat grałem koncerty i kiedy otrzymałem od niego wiadomość o Grammy, serdecznie mu pogratulowałem. To przede wszystkim jego nagroda. Ale jak wspominam, to bywało tak, że jeśli kiedykolwiek zostałem nominowany i pojechałem na ceremonię, nigdy nie dostawałem statuetki. Natomiast kiedy mnie nie było, wygrywałem. Tak samo mój brat Michael, który zdobył ich 13. Więc może dobrze, że mnie nie było przy Włodku.

Zobacz galerię zdjęć

To również pana zasługa, że polski jazzman dostał tę nagrodę po raz pierwszy.

Przede wszystkim to znakomita kompozycja, wykonywanie jej za każdym razem sprawia mi radość. Szczególnie umiejscowienie trąbki na tle orkiestry bardzo inspiruje. Włodek napisał partie solowe z myślą o mnie, zna moje możliwości i dlatego „Night in Calisia" gra mi się tak dobrze. Odcisnąłem na niej swój ślad, ale to jego dzieło.

Jak nawiązaliście współpracę?

Nasz pierwszy album nosił tytuł „Turtles", ukazał się w 1995 roku. Nawet dziś dobrze się go słucha, to świetna płyta. Do naszej współpracy doszło natomiast dzięki zbiegowi okoliczności. Uczyłem wówczas na Western University Michigan. Mam tam przyjaciela, Toma Knifica, który prowadzi zajęcia w klasie kontrabasu. Jego żoną jest polska skrzypaczka Renata Artman. Zorganizowała po Polsce trasę koncertową  zespołu Knifica – Western Quartet, a Tom spytał, czy zagrałbym z nimi. Ucieszyłem się, bo nigdy wcześniej nie byłem w tym kraju. Okazało się, że pianistą w zespole jest Włodek, i tak się poznaliśmy w czasie tournée. Potem nagraliśmy album „Turtles" i od tego czasu ciągle byliśmy w kontakcie.

Włodek Pawlik pomagał pańskiej rodzinie w poszukiwaniu dawcy szpiku kostnego dla chorego Michaela Breckera.

Tak, szukał na terenach, gdzie prawdopodobnie mieszkali nasi przodkowie ze strony matki. Wiedzieliśmy, że pochodzili z Polski, ale nie znaliśmy dokładnie miejsca, w którym mogli mieszkać. Wydawało nam się, że były to okolice Lublina, ale Włodek odkrył, że dziadek mojej matki nazywał się Tykocki i był rabinem w Suchowoli, niedaleko Tykocina. O tej historii opowiada suita „Tykocin".

Jakie wrażenie zrobiła na panu ta kompozycja?

Doznałem silnego wzruszenia, grając ją po raz pierwszy. Włodek to znakomity kompozytor, ma własny, łatwo rozpoznawalny styl, w którym można znaleźć elementy jazzu, rocka i klasyki. Myślę, że jest pod wpływem Leonarda Bernsteina. Muszę przyznać, że w suicie „Tykocin" napisał dla mnie trudne partie, „Night in Calisia" jest łatwiejsza. Jazzmani bywają dobrymi instrumentalistami, ale tylko niektórzy dobrze komponują, a Włodek jest znakomity zarówno jako pianista, jak i kompozytor. I nie potrzebuje producenta, bo sam występuje w tej roli. Jego trio należy do najlepszych na świecie.

Pierwszy raz usłyszałem pana w rockowej grupie Blood, Sweat & Tears w czasach, kiedy nic nie wiedziałem o jazzie. To był pana pierwszy zespół?

Nie, wcześniej grałem w big bandach: Joe Hendersona, Duke'a Pearsona, Clarka Terry'ego i The Thad Jones/Mel Lewis Orchestra, które występowały w klubie Half Note. Był rok 1967, dobry czas dla big bandów, ci muzycy znajdowali się w szczytowej formie, komponowali, aranżowali, robili próby. Nie za wszystkie występy dostawałem zapłatę, ale mogłem stanąć na scenie Half Note ramię w ramię z wielkimi jazzmanami.

Skąd u pana w ogóle zainteresowanie jazzem?

Mój ojciec Bob Brecker był bardzo dobrym pianistą, wokalistą i autorem piosenek, ale pieniądze zarabiał jako prawnik. Jego miłością była jednak muzyka, uczył mnie i mojego brata Michaela podstaw. W weekendy przychodzili do naszego domu jego przyjaciele, jazzmani, by razem grać. Ja zacząłem uczyć się grać na trąbce, kiedy miałem osiem lat, Michael jako ośmiolatek zaczął grać na klarnecie. Nie był początkowo tym zainteresowany, wolał koszykówkę. Miał umysł ścisły naukowca, lubił też chemię, urządził w piwnicy własne laboratorium.

Kiedy zacząłem studiować w college'u, przysyłałem mu ćwiczenia muzyczne. Wtedy zmienił instrument na saksofon altowy. Długo nie graliśmy razem, aż przyszło lato 1968 roku, opuściłem Blood, Sweat & Tears, by przyłączyć się do grupy pianisty Horace'a Silvera. Występowaliśmy w chicagowskim klubie, a Michael, który miał 18 czy 19 lat, mieszkał po drugiej stronie ulicy. Grał wtedy ze studenckim zespołem jazz-rockowym Mr. Simon's Sound Band.

Pewnego popołudnia postanowiliśmy zrobić jam session. Przyprowadziłem Billy'ego Cobhama i Benny'ego Maupina z zespołu Horace'a. Kiedy mój brat zaczął grać, stanąłem jak porażony. Miał pomysł na własne brzmienie i oryginalny styl. Nie do końca go jeszcze wypracował, ale to było coś zupełnie innego, niż słyszało się wokoło. Grał jak John Coltrane, ale słychać było też wpływ soulu Kinga Curtisa i funku.

A jak pan doszedł do własnego brzmienia?

Zajęło mi to lata prób i błędów, próbowałem różnych trąbek, zmieniałem ustniki, występowałem z wieloma doświadczonymi jazzmanami, kopiowałem solówki innych, grałem z muzyką odtwarzaną z płyt. Punktem zwrotnym w poszukiwaniach stylu były próby zapisywania własnych solówek. Miałem 22 lata, siadałem do fortepianu i spisywałem nuty, to wpłynęło na mój styl gry. Następny zwrot nastąpił, gdy grałem w grupie Billy'ego Cobhama Dreams. Pomyślałem, że czas napisać coś dla własnego zespołu. Spotkałem Dave'a Sanborna i chciałem, żeby razem ze mną i moim bratem stworzył sekcję instrumentów dętych. Pisałem pod Mike'a i Dave'a, tak powstał „Some Skunk Funk" i inne utwory. Trafiły na mój pierwszy album.

Kto wymyślił nazwę The Brecker Brothers?

Nasz producent Steve Becker zasugerował ją dla zespołu. W pierwszej chwili powiedziałem – nie, bo mamy trzech frontmanów: Dave Sanborn, Michael i ja. Steve się jednak uparł. Nagrywaliśmy dla wytwórni Arista Records, którą założył Clive Davis, postać bardzo poważana w przemyśle fonograficznym. Clive powiedział, że powinniśmy mieć singiel, żeby promować album. Nie podobał mi się ten pomysł, myślałem o albumie jak o całkowicie moim dziele, którego nie powinno się dzielić. Najpierw Brecker Brothers, a teraz singiel – zacząłem narzekać, ale Clive postawił sprawę jasno: nie będzie singla, on nie wyda albumu. Wróciłem do studia i zaczęliśmy jamować, szukając pomysłu. Dave Sanborn, Don Grolnick, Will Lee, Steve Khan, Chris Parker, Michael i ja dorzucaliśmy coś od siebie i tak w ciągu trzech godzin powstał utwór „Sneakin' up Behind You". Wkrótce dotarł do drugiego miejsca najpopularniejszych nagrań r'n'b. Rzeczywiście wypromował album, który osiągnął sprzedaż 300 tys. egzemplarzy. Bez singla zapewne sprzedalibyśmy ?5 tys. albumów.

Jakie rewolucyjne zmiany zauważył pan w jazzie?

Muzyka stale się zmienia, choć raczej ewolucyjnie. Staram się śledzić to, co robią młodzi, nieustannie mnie intrygują, zadziwiają umiejętnościami. Nie tylko w Nowym Jorku, w Polsce grałem z High Definition Quartet, to zespół światowej klasy, ma swój styl, każdy z nich jest wirtuozem. Jazz jest na dobrej drodze rozwoju. Typowym przykładem nowego podejścia do muzyki jest Ambrose Akinmusire. Jego kompozycje są zupełnie inne od tych, które powstawały w latach 60., bardziej skomplikowane, mają złożone harmonie. Inspiruje go klasyczna muzyka europejska, a mnie nieustannie fascynuje jazz końca lat 50. i początku lat 60. Wtedy tworzyli prawdziwi rewolucjoniści: Wayne Shorter, Lee Morgan, Miles Davis i John Coltrane.

Jaka jest przyszłość jazzu?

Trudno przewidzieć, jazz podąża w wielu kierunkach. Joe Zawinul powiedział kiedyś, że nie można patrzeć wyłącznie na Amerykę, żeby poznać przyszłość jazzu. Trzeba szukać rytmów w Afryce, folkowych melodii i wirtuozów w Europie i Azji. Jesteśmy w bardzo ciekawym momencie historii tego stylu, ale nie wiem, co zyska popularność.

Między tradycją a rhythm and bluesem

Randy Brecker urodził się w 1945 r. w Filadelfii, jego matka miała przodków w Polsce, a ojciec w Rosji. Jego brat Michael był cenionym saksofonistą. Laureat sześciu nagród Grammy za albumy: „Out of the Loop" (Brecker Brothers), „Into the Sun", „34th N Lex", „Some Skunk Funk", „Randy in Brasil" i „Night in Calisia" z triem Włodka Pawlika. Współtworzył nową falę jazz-rocka zwanego później fusion. Największą popularność zdobył na czele grupy Brecker Brothers, którą założył z Michaelem w 1975 r. Ich nagrania były notowane na listach przebojów r'n'b. Współpracował z wybitnymi liderami jazzu: Charlesem Mingusem, Horace'em Silverem, Billym Cobhamem, Jaco Pastoriusem, a także rocka: Frankiem Zappą, Lou Reedem, Bruce'em Springsteenem i Dire Straits. Nagrał trzy albumy z Włodkiem Pawlikiem, koncertował z zespołami: Walk Away i High Definition. Jego styl jest mocno osadzony w tradycji amerykańskiego jazzu lat 50. i 60., ale techniką gry nawiązuje do wirtuozów muzyki klasycznej. —md

Rz: Żal panu, że w styczniu nie odbierał nagrody Grammy razem z Włodkiem Pawlikiem?

Randy Brecker:

Pozostało 99% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"