Reklama

Zmarł Tadeusz Konwicki (1926-2015)

W połowie lat siedemdziesiątych zeszłego wieku stwierdził, że „wymiera pokolenie schorowane na literaturę. Wymierają literaci chorzy na literaturę i znikają w niepamięci czytelnicy chorzy na literaturę". „Kalendarz i klepsydrę", a to z tej książki pochodzi cytat, czytelnicy akurat wyrywali sobie z rąk - pisze Krzysztof Masłoń.

Aktualizacja: 08.01.2015 17:02 Publikacja: 08.01.2015 00:09

Zmarł Tadeusz Konwicki (1926-2015)

Foto: Fotorzepa/Rafał Guz

Pożyczano ją sobie na jedną noc, niczym publikacje emigracyjne. „Kalendarzowe" anegdoty z dnia na dzień stawały się kanoniczne, a z kota Iwana, którego autor sportretował w kilku rzewnych epizodach, wyrósł najpopularniejszy czworonóg między Odrą a Bugiem. Trudno więc nie uznać przywołanych zdań za przejaw pisarskiej kokieterii. Naprawdę literatura podupadająca w Polsce od 1989 roku, dopiero teraz znajduje się w agonii. Śmierć Tadeusza Konwickiego stawia na tej agonii mocną pieczęć.

Książki, które napisał w wolnej Polsce – „Czytadło" (1992) i „Pamflet na siebie" (1995) – były kompletnie nietrafione i pisarz wyciągnął z tego właściwe wnioski. Złamał pióro, bo to, co miał ważnego do powiedzenia, powiedział wcześniej. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych... Zażartował kiedyś z wyroków, na jakie mogą być skazani jego czytelnicy, np. dwa lata z Konwickim. A ćwierć wieku? To już nie wyrok, to wyróżnienie. Każda, ale to każda książka autora „Nic albo nic" (1971) stawała się wydarzeniem. Niezależnie od tego, czy pisarz był aktualnie źle czy bardzo źle widziany przez władze, o tym, co napisał dyskutowano, spierano się, skakano sobie do oczu. Takie książki, jak „Sennik współczesny" (1963), „Wniebowstąpienie" (1967), „Kompleks polski" (1977) czy „Mała apokalipsa" (1979) stawały się punktami odniesienia w każdej poważnej debacie w Polsce, o naszej historii, tradycji, kulturze, literaturze – oczywiście – także.

Trochę chory na ten naród

Zabolało go, gdy po „Małej apokalipsie" usłyszał zarzut: „pan widzi nasz naród jako kupę gnoju". „Gdybym miał za nic ten naród – replikował – to bym się nie szamotał, ile potrafię, przez kilkadziesiąt lat na okoliczność tego narodu. (...) ja jestem trochę chory na ten naród".

Piękną chorobą trudno byłoby jednak nazwać tę przypadłość. W wywiadzie-rzece, który przeprowadził z nim w połowie lat 80. Stanisław Bereś (podpisany jako Stanisław Nowicki), Konwicki dosłownie wściekł się, gdy rozmówca nazwał jego „Rojsty" paszkwilem. „Przecież pan doskonale wie – mówił Bereś – że ten pamflet powstawał wtedy, gdy AK-owcy lądowali nie na atłasowych kanapach, ale na więziennych pryczach w gmachach UB". „Cała Europa była na lewo! – krzyczał urażony pisarz. – Ja chcę pisać o rzeczach bolesnych, a nie produkować paskudną, wstrętną, patriotyczną literaturę! To już lepiej, żebym pisał utwory probolszewickie!!! Wtedy przynajmniej za to czymś odpowiadam! Ciągle mnie nie znosili i nie znoszą.

Reklama
Reklama

Chcą, żebym pisał w drugą stronę. Ale ja wiem, że nigdy nie napiszę w drugą stronę!" Dopowiem: „nie napiszę tak jak na przykład" Dobraczyński czy Bartelski. To pisarskie oburzenie nie było, bynajmniej, szczere. Szczery to Konwicki nie był nigdy i maska fałszywego Litwina, z której sobie dowcipkował, świetnie do niego pasowała. Nie chodziło bowiem wcale o to, by pisał on „utwory probolszewickie", sęk w tym, że on już je dawno napisał. „Powiedzmy jednoznacznie – wykrztusił z siebie w »Kalendarzu i klepsydrze« – byłem pryszczatym i byłem stalinistą". Zaraz jednak rozwodnił to wyznanie w wojennej traumie i niesłychanie pięknych horyzontach, które roztaczał komunizm, by w końcu to niebagatelne wyznanie zamienić w czystą groteskę: „Ech, pryszczaci, ech, stalinowcy, sokoły kulawe, prorocy z Koszykowej, samobójcy, którym gaz się zatkał. Pożyliście sobie junacko, upapraliście się co niemiara, rozbiegliście się na wszystkie strony jak kuropatwy z pypciem na języku. Każda menda, którą ktoś przypadkiem począł o dziesięć lat za późno, może was dopaść i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi".

Jak hartowało się pióro

Zanim jednak Konwicki wszedł do literatury „arcydziełami" w rodzaju „Przy budowie" (1950) czy „Władzy" (1954-55), zdążył w czasie wojny pobłąkać się po Puszczy Rudnickiej, strzelając przy tym nie w tę stronę, co trzeba było. Słowem, odbył - jak pisał - „sześć miesięcy partyzantki antyradzieckiej", jako żołnierz 8. Brygady Oszmiańskiej Armii Krajowej. W 1947 r. tę swoją partyzantkę opisał w „Rojstach", wydanych dopiero w 1956 roku. To był obraz – określił go Ryszard Kiersnowski, kolega z tego samego oddziału, autor świetnych wspomnień „Tam i tedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy 1939-1945" – „lepki, niby to realistyczny, a w istocie odrealniony, podporządkowany idei złej rzeczywistości".

Z siebie samego zrobił Konwicki nieudacznika, któremu bez przerwy zacina się broń, za to sukcesy miłosne odnosi na każdym kroku. Cóż, licencja twórcy – machnął ręką na wynurzenia okupacyjnego „Bobra" jego ex-przyjaciel. Gorsze było co innego: „Uderza bezsens (przedstawionej – przyp. K.M.) walki, jesteśmy przecież, podobnie zresztą jak i podczas akcji wileńskiej, tylko kroplą w morzu, nieuzbrojoną, nieliczną i nie liczącą się grupą, więc po co to wszystko? – A czym jest, zapytam, żołnierz regularnej, milionowej armii, jeżeli nie podobną, a nawet jeszcze mniejszą, kroplą? – To była tylko zabawa w wojnę. – Nieprawda, tam gdzie zaczynają ginąć ludzie, czy to po jednej czy po drugiej stronie, tam kończy się wszelka zabawa i wojna jest prawdziwa i śmiertelnie poważna". „Z »Rojstów« – czytamy dalej – przebija bezmyślność, bezideowość oddziału, nękają go konflikty społeczne i narodowościowe, bo należący doń chłopi to Białorusini i cały kraj – poza Wilnem – jest czysto białoruski, a Polski w ogóle tam nie ma, wyłączywszy ów dworek z chętną do romansów panienką".

Pisząc „Władzę", autor nie miał już żadnych wątpliwości. Oddział partyzancki AK był integralną częścią reakcyjnego podziemia, działającego na użytek imperializmu amerykańskiego. W pozostałych powieściach Konwickiego dotyczących partyzantki, jego bohater literalnie nic nie pamięta, co prawda coś mu się kołacze po głowie, ale co, tego dokładnie nie wie, poza tym głowa go boli bez przerwy. Z takich wojennych zwidów, z tego całego „było, nie było" narodziły się potem dziwne postaci filmów Konwickiego – „Salta" (1965) czy „Jak daleko stąd, jak blisko" (1971), nie mogące się uwolnić od czasu wojennego i tego, że gdzieś, kiedyś, do kogoś strzelali...

Ciekawe, że ten sam Konwicki wiedział natomiast, z całą pewnością, że jego oddział ścigał w 1947 roku Żydów. „To nie jest kłamstwo!" – stawiał wykrzyknik w rozmowie z Beresiem. Skąd to wiedział? Przecież już w kwietniu 1945 roku przedostał się do Gliwic, a potem do Krakowa. W 1947 r. to pracował pod Wawelem w piśmie „poświęconym kulturze Związku Radzieckiego", zatytułowanym „Kultura" właśnie, a następnie w „Odrodzeniu", w którym pod dobrotliwym okiem Jerzego Borejszy hartował swe pióro pod przyszłe sukcesy.

Reklama
Reklama

Miesiąc spadających gwiazd

W końcu 1949 roku odłożył to pióro biorąc do ręki łopatę, by wcielić się w robotnika ziemnego pod Czyżynami przy budowie Nowej Huty. Opisał to w cyklu „Przy budowie", za który otrzymał w roku 1950 Państwową Nagrodę Artystyczną. Później przedstawiał to tak, że nagrody te rozdawano niemal wszystkim chętnym, na których polowano niczym w jakiejś łapance. Przeciwnie, przeciwnie...

To było niesłychane wyróżnienie, którym nagle uhonorowano 24-letniego debiutanta. Był bowiem Konwicki w „pryszczatej" awangardzie, walcząc o palmę pierwszeństwa z takimi tuzami pisarstwa jak Roman Bratny, Andrzej Mandalian, Aleksander Ścibor-Rylski i wielu innych, o których słuch zaginął. Jak jeden mąż uznawali ideowe przywództwo Witolda Woroszylskiego, wpatrując się przy tym niczym w obraz w drugiego swojego guru – Tadeusza Borowskiego. Po śmierci Borowskiego, Konwicki skreśli liryczny obraz tego chorego z nienawiści człowieka, jako tego, który z miłości do ludzi „tak wielki i gorący brał udział w naszej Budowie, dlatego tak nieustępliwie potrafił walczyć z wrogami ludowej ojczyzny". A o co walczył? Oczywiście o to, „żebyśmy szybciej zbudowali komunizm".

Po raz drugi Państwową Nagrodę Artystyczną zainkasował Tadeusz Konwicki już po czterech latach. W międzyczasie wstąpił w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej i jako świadomy jej członek napisał – właśnie nagrodzoną – „Władzę". Co się pięknie zaczęło, skończyło się jednak fatalnie, bo nie minęło wiele miesięcy, a występujący w jego powieści zdradziecki szef prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia, niejaki Gomułka został I sekretarzem KC PZPR, a naród zechciał ujrzeć w nim swego wodza, o czym towarzysza „Wiesława" zapewniano na wiecach jak Polska długa i szeroka. Skonfundowany Konwicki musiał przyjąć do wiadomości, że w tamtym systemie „Władzy" nikt o zdrowych zmysłach nie wznowi. I tym sposobem ostatnia edycja tego, rzadko już spotykanego w antykwariatach, dzieła ukazała się w 1956 roku.

Pisarz nie uważał jednak wcale „Władzy" za swoją najgorszą książkę, to mało zaszczytne miano pozostawiając innej powieści z 1956 roku – „Z oblężonego miasta". Rzeczywiście, też obrzydliwej. A „Władzę" udało mu się tak przerobić, że wyszły mu z niej filmowe „Zaduszki", czego nie domyślili się widzowie wpatrzeni w ekran ze zjawiskową Ewę Krzyżewską.

A Tadeusz Konwicki już wcześniej, jak na wilnianina przystało, przypomniał sobie nagle o tym, że „Gustavus obiit, Hic natus est Conradus" i w połowie 1957 r. wyjechał nad morze, gdzie nakręcił swój pierwszy, nagrodzony na festiwalu w Wenecji, film „Ostatni dzień lata" „I tam, nad tym zimnym jak lodownia morzu – roznamiętniał się pisarsko – w strasznym i samotnym sierpniu, miesiącu bezksiężycowym, miesiącu spadających gwiazd, co podobno spełniają ludzkie marzenia albo zachcianki, tam jednej nocy z zadartą do góry głową zrozumiałem, że nade mną jest niebo gwiaździste, a prawo moralne we mnie".

Reklama
Reklama

Dosyć blisko świętości

Dzieciństwo pisarza było nienajszczęśliwsze. Miał trzy i pół roku, gdy zmarł jego ojciec. Matka z sowieckiego kołchozu przyjechała do Polski dopiero po 1956 roku; zamieszkała u siostry w Szczecinku, gdzie zmarła w wieku 78 lat. „Nieustannie była w podróży – opowiadał Tadeusz Konwicki. – Bardzo lubiła grać wielką panią i nigdy w życiu nie miała własnego kąta. Ale to było z wyboru".

Polka Krywkę, dziecięcego bohatera „Dziury w niebie" (1959) wychowywali dziadkowie Linsrumowie. Prawdziwi dziadkowie Tadeusza Konwickiego nazywali się podobnie – Blinstrubowie: „Dziadkowie byli ludźmi starszymi: dziadek był po siedemdziesiątce, a babka po sześćdziesiątce. W związku z tym nieustannie byłem w domu potrzebny i w odróżnieniu od innych, którzy mogli się nieustannie obijać, miałem jakieś obowiązki i zadania domowe. Oczywiście próbowałem się od nich wykręcić i biegać samopas. Uwielbiałem więc uciekać z domu. Dręczyłem tym babcię".

„Dziura w niebie" to klasyczna powieść inicjacyjna, dzieciństwo spędzone na Kolonii Wileńskiej będzie jednak wracało i w innych książkach Konwickiego, m.in. w „Zwierzoczłekoupiorze" (1969) i „Kronice wypadków miłosnych" (1974). Na okrągło w jego prozie natrafiamy na Puszkarnię i Młyn Francuski, Bujwidze i patefon grający „Gariacze bubliczki", Nową Wilejkę, a w otoczeniu na jakichś Białorusinów, Karaimów, Żydów.

Tu uwaga. Jako że ojciec pisarza był nieślubnym dzieckiem, przyszły autor „Bohini" (1987) wymyślił sobie romans babki Konwickiej – szlachcianki z wileńskiej prowincji z tajemniczym przybyszem... „Usłużna wyobraźnia – wspominał – podsuwała mi natychmiast obraz dziadka, którym mógł być młody piękny Żyd z Oszmiany, Mejszagoły albo Święcian. Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie jidysz. I zrozumiałem szalone świętokradztwo miłości mojej babki, i zrozumiałem okrutne fatum, które jak gradowa chmura okryło życie ojca i trochę moje życie. I stałem się odrobinę wzniosły, nieziemski, dosyć bliski świętości.

Reklama
Reklama

Ale potem Żydzi mnie zdenerwowali, a właściwie zdenerwowali niektórzy koledzy, i przestałem się czuć Żydem, i od tego czasu raczej rzadko czuję się Żydem". Co nie przeszkodziło pisarzowi sprokurować kapitalny romans – wspomnianą „Bohiń" – chyba najbardziej filmową z jego książek i zapewne dlatego nigdy nie zekranizowaną. Choć, jeśli wierzyć Konwickiemu, stało się tak dlatego, że na starość (przepowiedziano mu długie życie) zrobił się skąpy i usiłował „zachować coś na czarną godzinę".

W 1949 r. pisarz ożenił się. Matką dwóch jego córek, z którą przeżył pół wieku, została Danuta Lenica, córka znanego malarza, ilustratorka książek dla dzieci. Inklinacje plastyczne po rodzicach (Konwicki też, o czym się zapomina, sporo rysował) odziedziczyła mieszkająca na stałe w Nowym Jorku córka, Maria. Śmierć młodszej córki, Anny przeżył Tadeusz Konwicki w 2008 roku.

Rodzina żony pochodziła z Wielkopolski, państwo Konwiccy zaś całe swoje wspólne życie przeżyli w Warszawie. A przecież w istocie autor „Nowego Świata i okolic" (1986), choć nawet uhonorowany Nagrodą Literacką m.st. Warszawy przyznaną w 2009 roku (w latach 50., czym specjalnie się nie chwalił, był stołecznym radnym), do znudzenia indagowany przez dziennikarzy o rolę, jaką w jego życiu odegrał Pałac Kultury i Nauki (straszył go codziennie rano, gdy wychylał się ze swej nyży, jak ją nazywał, przy ulicy Górskiego), duchem nie ruszył się z Kolonii Wileńskiej. I to jest pełna odpowiedź na podnoszoną wielokrotnie kwestię, dlaczego w 1989 r. podjął się Konwicki tak karkołomnego zadania, jak nakręcenie „Lawy" według „Dziadów" Adama Mickiewicza. On sam opowiadając o tym, jak kręcił ten film konstatował: „Jestem utkany z jakichś resztek po Pieślakach, Kieżunach, Wieszunach a może nawet Mickiewiczach. Zastygłem w krysztale tamtego powietrza, w wątłym świetle północnego słońca, w urokach nocy zimowych zakłóconych wyciem wilków, którym także nie najlepiej wiedzie się na tym naszym świecie".

Chuchanie i dmuchanie

We „Wschodach i zachodach księżyca" (1982) doszedł do wniosku, że swój (i pokolenia) stalinowski portret w „Kalendarzu i klepsydrze" zdemonizował: „Brałem udział, ale byłem obok. Przeżywałem, ale nie utrwaliłem w pamięci. Grzeszyłem, ale nie chce mi się codziennie spowiadać". Codziennie? Powiedziałbym, raz a dobrze. Tymczasem nadto często usiłował racjonalizować coś, co racjonalne nie było. „Czytelnicy udawali, że nas czytają – opowiadał – a my udawaliśmy, że przynosimy im wiedzę o nich samych. Mnie to zawstydzało i nie umiałem tego robić. Ale uczestniczyłem w tym procederze". Po prostu, palił, ale się nie zaciągał.

Reklama
Reklama

Starsi ludzie bywają pamiętliwi. Nie zapomnę rozmowy, jaką dawno temu odbyłem z ojcem kolegi, który cierpliwie wysłuchał moich zachwytów nad dopiero wtedy wydanym „Nic albo nic", po czym splunął i dobitnie powiedział, że po „Władzy" niczego, co napisałby „ten człowiek" do ręki nie weźmie. Patrzyłem na niego jak na kogoś niespełna rozumu, usiłowałem nawet starszego pana przekonywać. Ale po co? On miał swoją prawdę. Konwicki zaś z roku na rok rósł wtedy, choć naprawdę w jego życiu wiele się nie zmieniało. Tyle może, że zaczął wyjeżdżać na Zachód, co samo w sobie było interesujące, jako że poza rosyjskim języków obcych – jak się wtedy mówiło – nie posiadał. A jednak to, co przywiózł w latach 70. z podróży po Stanach Zjednoczonych było świeże, nie wspominając o jego korespondencjach sportowych z Olimpiady w Monachium w 1972 r., kiedy to po zamachu terrorystycznym na sportowców izraelskich znalazł się w centrum światowych wydarzeń. Do pewnego czasu zresztą, jak utrzymywał, narkotyzował się sportem. Później przestał, tak jak jego również zainfekowani kibicowaniem przyjaciele: Stanisław Dygat i Gustaw Holoubek.

Rytm jego życia był monotonny, wyznaczany spotkaniami o tej samej porze, przy tym samym stoliku, w tym samym lokalu. Przez długie lata była to stołówka „Czytelnika", porzucona na znak protestu po reportażu Jacka Żakowskiego w „Gazecie Wyborczej", gdzie ranga owego stolika pana Konwickiego została, jego zdaniem, nadmiernie wyolbrzymiona i upolityczniona. Przeniósł się wtedy na lat parę do Bliklego, potem uznał jednak, że karencja się skończyła i powrócił na Wiejską. Instytucję stolika przejął po Antonim Słonimskim i niewątpliwie to stolik Tadeusza Konwickiego stał się na przełomie lat 70. i 80. najważniejszym środowiskowym miejscem, a opinie wydawane przy nim miały wielką moc. Jerzy Urban żartował, że skoro jest tak właśnie, to stała bywalczyni tych spotkań – Irena Szymańska jednoosobowo decydująca o tym, co jest złe a co dobre w literaturze polskiej, nie ma wprawdzie takiej mocy sprawczej, by wiedziała, co zdarzy się w PRL jutro lub pojutrze, ale o tym, jak to zostanie przyjęte w kraju i zagranicą – poinformowana jest z całą pewnością.

W swoich książkach sylwicznych Konwicki obgadywał przyjaciół i kolegów po piórze. Trzeba przy tym przyznać, że miernotami się nie zajmował. A nieraz mocno ukłuci przez niego pisarze i filmowcy zachowywali na ogół olimpijski spokój, choć niektórzy potrafili się obrazić, jak Stanisław Dygat, nad czym Konwicki szczerze bolał. Pióro miał ostre, dostało się więc od niego i Wajdzie („Nie posiada uczniów i naśladowców. Bo nie można naśladować naśladownictwa"), i Iwaszkiewiczowi („Wypełnił istotną lukę w polskiej literaturze dziewiętnastowiecznej"), i Tyrmandowi („Jeśli był antykomunistą, to tak jakby należał do jachtklubu"). Czynił jednak, rzadkie bo rzadkie, wyjątki. Po pierwsze: dla Antoniego Słonimskiego, który z kolei – z racji i wieku, i urzędu – szydził sobie z niego, zastanawiając się, na przykład, jakie miejsce w literaturze zajmowałby jego młodszy kolega, gdyby po wielokroć opisywał nie swoje Miasto (czyli Wilno), a – dajmy na to – Bydgoszcz. Konwicki przecierpiał te złośliwości, by w „Kalendarzu i klepsydrze" uhonorować starego Skamandrytę aktem strzelistym: „Jest on dla mnie niedoścignionym wzorem i jak nad bezcennym wzorcem, jak nad platynowym wzorcem przechowywanym co prawda nie w Sevres pod Paryżem, ale też dobrze, bo w alei Róż, nad tym moim wzorcem czuwam pilnie od rana do nocy, chuchając i leciutko dmuchając, a w tym chuchaniu i leciutkim dmuchaniu pomaga mi wielu ludzi, którzy również kochają Antoniego".

Miłość do Słonimskiego przeniósł następnie na jego sekretarza. „Portret jąkającego się chłopca" pomieszczony w „Zorzach wieczornych" (1991) przynależy bardziej do literatury konfesyjnej niż jakiejkolwiek innej: „Patrzyłem na głowę Adasia i myślałem, jakim to wzorem chemicznym przebiegają w tej tak zwyczajnej czaszce tak niezwykłe procesy, których wynikiem jest jego, Adasia, bezbłędna intuicja moralna. Wszyscy już zdążyliśmy wielokrotnie pomylić się. Michnik ma jeszcze to przed sobą. Ale coś mi mówi, coś mi podszeptuje, coś mnie upewnia, że Adasia to ominie". Akurat! Ale jakby tego było mało, to przypomnę jeszcze tę lapidarną charakterystykę: „Płowe włosy, jasne, śmiałe oczy, poczucie honoru oraz imperatyw moralny w piersi – czyż to nie zbiorowy portret Zawiszy, Skrzetuskiego i Adama Chmielowskiego".

Gorąca głowa, zimne serce

Reklama
Reklama

Tak to też bywało z proroctwami Tadeusza Konwickiego. Jedne się udały, drugie nie. Przypisano mu jednak wizjonerstwo, a on zgrabnie udawał, że lekceważy te przejawy ufnej wiary w jego profetyczne zdolności. Ale to był profetyzm społeczno-narodowy. Z tym wszystkim, co dotyczyło komunizmu, szło mu łatwiej. PRL nie tylko w filmach Barei była krainą nie z tej ziemi. Czegokolwiek by obdarzony nielichą fantazją pisarz nie wymyślił, władze wdrażały to w życie z żelazną konsekwencją. We „Wschodach i zachodach księżyca" wyliczał: „Powiadam do kogoś: »Zająłem ci miejsce w kolejce do fortepianów«. Rzeczywiście w Alejach Ujazdowskich przed sklepem muzycznym ustawił się ogonek, bo ogromna ciężarówka z przyczepą przywiozła pianina i fortepiany firmy »Calisia«. A pół godziny przedtem widziałem długi ogon przed radzieckim sklepem »Natasza«. Dlaczego na mrozie stali przed tym kiepskim sklepem potomkowie hetmana Żółkiewskiego i generała Dowbór-Muśnickiego? Może »rzucono« do sklepu złote radzieckie pierścionki. Wymyśliłem z rozpaczy kilka marnych grepsów w swoich książkach i moi rodacy z posępnym uporem realizują te moje grepsy. Przed rokiem moje filmy szły na przeglądzie w warszawskim kinie »Zdrowie« pod tytułem »Lenin w Polsce«. Dzisiaj film dokumentalny z sierpnia ubiegłego roku »Robotnicy 80« idzie w kilku kinach pod tytułem »Seanse zarezerwowane«. A to przecież ja zażartowałem w »Małej apokalipsie«, że w kinie »Wołga«, dawniej »Skarpa«, pod szyldem radzieckiej komedii muzycznej »Świetlana przyszłość« idzie polski film niepokoju moralnego »Transfuzja«".

„Mała apokalipsa", umiejscowiona w – mogło się zdawać – wcale nie tak dalekiej przyszłości, w której Polska, oczywiście – na własne życzenie, przyłączyć się miała do Kraju Rad, była tym ciekawsza, że nie bezkrytyczna wobec opozycji. Tadeusz Konwicki, często podpisywał listy do władz, uznawane w tamtych latach za akty wielkiej odwagi, wyraźnie zawiódł się na ich problematycznej skuteczności. Stąd wzięły się w „Małej apokalipsie" ewidentnie komiczne sceny, łącznie z tą najważniejszą, gdy do bohatera powieści przychodzą emisariusze opozycji demokratycznej z radosną wieścią, że oto wytypowany został do podpalenia się na schodach Pałacu Kultury i Nauki, by jego tak spektakularna śmierć odpowiednio wstrząsnęła sumieniami rządzących i rządzonych.

W istocie odkąd w 1966 r., po czternastoletnim stażu, został skreślony z listy członków PZPR, wielokrotnie podpisywał listy protestacyjne do władz, m.in. w 1982 r. apel intelektualistów protestujących przeciw stanowi wojennemu. A w 1989 r., już u schyłku komuny, odmówił przyjęcia Nagrody Ministra Kultury i Sztuki I stopnia. Inna sprawa, że na karesy ze strony władzy nie musiał być szczególnie łasy. Krzyż Kawalerski otrzymał już w 1962 r., a dwa lata później Krzyż Oficerski.

Do Solidarności nigdy nie wstąpił, choć stać go było na gesty, które sporo w latach PRL kosztowały. Nieprzypadkowo ostentacyjnie wręcz oddał maszynopisy swoich książek: „Kompleksu polskiego" i „Małej apokalipsy" podziemnemu wydawcy, co sprawiło, że ukazały się one jako 3. i 10. numer wydawanemu poza cenzurą kwartalnika „Zapis". Później stosował już płodozmian pisarski, np. „Wschody i zachody księżyca" wyszły w drugim obiegu, ale „Nowy Świat i okolice" jak najbardziej oficjalnie. Żartował, że to takie gierki starszego pana z cenzurą i opresyjnym, tyle że często bezsilnym, systemem.

Od czasu do czasu robił tajemniczą minę i pytał: „A może naszym przeznaczeniem jest zagłada komunizmu? Może z naszych rąk, z rąk krnąbrnych weteranów niewolnictwa musi zginąć ta straszliwa odmiana totalitaryzmu. Polacy nie obłaskawiają potwora, nie malują na jego pysku ludzkiej twarzy, nie humanizują wściekłego zwierza. Polacy chcą go wysadzić w powietrze razem ze sobą. Albo pociągnąć na dno jak młyński kamień".

Trudno po takim horoskopie – oczywiście z lat 80. – całkowicie serio traktować samookreślenie Tadeusza Konwickiego, który oznajmił kiedyś, że ma gorącą głowę i zimne serce. A jednak, jak się zdaje, był w tym stwierdzeniu bardzo bliski prawdy. Niezależnie od naszych ocen, jego twórczość zarówno pisarska jak filmowa (był niewątpliwie najwybitniejszym przedstawicielem kina autorskiego w Polsce) jest nie do podrobienia. Przekonali się o tym jego naśladowcy, których przez grzeczność nie wymienię. Ponieśli klęskę, choć zapewne dołożyli wszelkich starań, by tak się nie stało. Zatem dlaczego? W „Pamflecie na siebie" Tadeusz Konwicki napisał: „Najczęściej okradano mnie z moich banałów".

Kultura
1 procent od smartfona dla twórców, wykonawców i producentów
Patronat Rzeczpospolitej
„Biały Kruk” – trwa nabór do konkursu dla dziennikarzy mediów lokalnych
Kultura
Unikatowa kolekcja oraz sposoby jej widzenia
Patronat Rzeczpospolitej
Trwa nabór do konkursu Dobry Wzór 2025
Kultura
Żywioły Billa Violi na niezwykłej wystawie w Toruniu
Reklama
Reklama