Nawet jeśli Bono chciał ostatnio dać dowody skromności, wcześniej zgrzeszył pychą. Uległ chyba podszeptom samego McFistofelesa, w którego wcielał się niegdyś, ironizując na temat siebie i gwiazd showbiznesu.
Ostatni album z 2014 roku „Piosenki niewinności" grupa opakowała niezwykle skromnie, jakby to była płyta piracka albo krążek garażowego zespołu. Jednak oddanie jej do bezpłatnej dystrybucji koncernowi Apple w zamian za udział w promocji iPhone'a 6 nie spotkało się bynajmniej z owacyjnym przyjęciem pół miliarda klientów Apple'a. Swoją wściekłość wyrażali również fani zespołu, traktując komercyjną umowę jako zdradę rockowych ideałów.
Wszystko wzięło się stąd, że Bono i jego koledzy się pogubili. Nie wiedzieli, co robić po największym w historii tournée „U2 360", które przyniosło wpływy 736 mln dolarów. Zdecydowali, by pobić następny rekord, tym razem związany z dystrybucją płyty. A to okazało się pułapką.
Na szczęście Bono nie do końca stracił kontakt z rzeczywistością i już, podobno, przed rozpoczęciem trasy „U2 360" zapowiedział współpracownikom, że kolejna koncertowa produkcja musi być skromniejsza. Tak też się stało i Irlandczycy po raz pierwszy od „Vertigo Tour" zrezygnowali z występowania na stadionach i powrócili do hal. Nagrywając „Live In Paris", tak jak w początku działalności, mieli dla siebie małą scenę z żółtą żarówką jak w piwnicy czy w garażu oraz gigantyczny wybieg, który pozwolił docierać niemal w każde miejsce widowni. Wykonali na nim m.in. kameralną wersję „Sunday Bloody Sunday". Ale też podczas „Elevation" zaprosili do wspólnego śpiewania fanów i jest to jeden z najmocniejszych momentów wieczoru.
Obejrzenie koncertu powinno być wielką frajdą dla polskich fanów, ponieważ tym razem U2 nie przyjechało do Polski. Nie da się też ukryć, że hala dobrze posłużyła piosenkom z „Songs Of Innocence", bo to płyta bardzo osobista, opowiadająca o młodzieńczych początkach zespołu, pierwszych miłościach i niepowodzeniach.