Z każdą inscenizacją Krzysztof Warlikowski daje dowód, że coraz lepiej rozumie, kim powinien być reżyser w operze. A fakt, że właśnie powierzono mu „Parsifala” w Paryżu, świadczy o jego pozycji. To pierwszy Polak, który dostał szansę zmierzenia się z wielkim dziełem Wagnera.
Inscenizatorów kusi dziś, by niespiesznie rozwijającą się muzykę „Parsifala” ożywić własnymi pomysłami. Warlikowski oddał pierwszeństwo Wagnerowi, ale jak zawsze opowiedział o tym, co jego osobiście najbardziej nurtuje.
Kto pamięta pierwszy paryski spektakl reżysera – wybuczaną „Ifigenię w Taurydzie” – ten dostrzeże drogę, jaką przeszedł. Nie przytłumił już muzycznej siły długich monologów bohaterów, zrobił spektakl surowy, a piękny wizualnie. Mimo to odszedł od inscenizacyjnej tradycji.
W projekcji wideo prologu czyjaś ręka pisze słowo: „miłość”. Szybko je wymazuje, by zastąpić innymi: „wiara” i „doświadczenie”. O tym opowiada Wagner, a za nim Warlikowski, ale z perspektywy naszych ludzkich doświadczeń. Dla niego najbardziej wyrazista jest w „Parsifalu” śmierć. Okrutna w swej realności i nie do przezwyciężenia mimo wysiłków lekarzy usiłujących utrzymać przy życiu króla Amfortasa. Jego rycerze przypominają pensjonariuszy z domu starców, trudno uwierzyć, by byli w stanie obronić czarę Graala.
Ów kielich, z którego Chrystus pił podczas Ostatniej Wieczerzy, jest dla Warlikowskiego zwykłym kubkiem, ale moment jego objawienia przemienił w rodzaj mszy z chrześcijańskimi symbolami. Chyba po raz pierwszy pokazał, że mistyczne przeżycie daje człowiekowi silę.