Z jakimi nadziejami przyjął pan nominację Jana Klaty na dyrektora Teatru Narodowego?
Z nadzieją, że Teatr Narodowy pozostanie jedną z najważniejszych polskich scen.
Na scenie Narodowego gra pan m.in. „Komedianta” Thomasa Bernharda, czyli rzecz o perfekcyjnym artyście, który potrafi być tyranem dla najbliższych, zwłaszcza gdy przygotowuje się do kolejnej roli. Tak jak Pan ma dwoje dzieci i żonę, która, tak jak pańska, zajmuje się teatrem i literaturą…
Jeśli chce Pan zasugerować, że zagrałem siebie na scenie, to przypomnę, że mam w swym dorobku także m.in. Raskolnikowa.
Jako student szkoły przy Miodowej dość szybko poczuł Pan „smak miodu”. Wasz spektakl dyplomowy „Akty”, stworzony przez Jerzego Jarockiego na bazie utworów Mrożka, Witkacego, Wyspiańskiego i Gombrowicza, okazał się takim wydarzeniem, że pokazywaliście go za oceanem.
Kolejność była nieco inna. Nie pokazywaliśmy go za oceanem, bo stał się wydarzeniem w Polsce, tylko powstał na zaproszenie Festiwalu Teatrów Akademickich w Waszyngtonie. Warszawska PWST została zaproszona na ten festiwal i Jerzy Jarocki przygotował z naszym rokiem przedstawienie, oparte na tekstach wybitnych twórców polskiej dramaturgii. Z myślą o tym festiwalu Aleksander Bardini powtórzył z nami też „Ćwiczenia z Szekspira” z muzyką Macieja Małeckiego, które już wcześniej realizował z powodzeniem w naszej szkole.
Prasa polska pisała, że spektakle okazały się wielkim sukcesem, przywoływała opinie amerykańskich recenzentów, informowała, że byliście pierwszym zagranicznym zespołem uczestniczącym w Festiwalu Teatralnym amerykańskich college’ów. Był nawet list powitalny prezydenta Nixona.
Wyjazd był dla nas wydarzeniem. Tym bardziej, że zanim pojawiliśmy się w Waszyngtonie, mieliśmy okazję zaprezentować się także na kilku innych scenach uniwersyteckich: w Teksasie, Oklahomie, Missouri, Minnesocie i Ohio. I mimo że graliśmy po polsku, mieliśmy bardzo dobre przyjęcie.