Rz: Koledzy mówią, że stara się pan przeczytać jedną książkę dziennie. Jest pan wyjątkiem, zważywszy na poziom czytelnictwa w naszym kraju.
Jerzy Radziwiłowicz: Jedną dziennie to może przesada, ale rzeczywiście staram się nadrobić braki w czytelnictwie i podnieść nieco statystyki. Powiedzmy, że to taki patriotyczny wysiłek.
A co sprawiło, że zdecydował się pan tłumaczyć Moliera?
Zaczęło się od „Don Juana". Jerzy Grzegorzewski zaproponował mi tę postać w Commedie de St. Etienne, a potem chciał powtórzyć inscenizację w warszawskim Teatrze Studio. Doskonale pamiętał rytm tamtego przedstawienia i okazało się, że żadne z istniejących polskich tłumaczeń mu nie odpowiadało. Stąd zrodził się pomysł na nowy przekład.
Pańskie tłumaczenie, co podkreślali krytycy, wniosło nowe życie w świat Moliera. Pokazało, że popularne niegdyś przekłady Boya-Żeleńskiego są już mocno zwietrzałe. Co panu wydało się najbardziej archaiczne?
Przede wszystkim język, który się zestarzał. Wyczuwali to nie tylko widzowie, ale i aktorzy. Oczywiście nigdy nie miałem zamiaru przerabiać Moliera na współczesność. Przekłady jednak mają to do siebie, że uwarunkowane są wieloma czynnikami epoki, w której powstają. Są w określonej estetyce, języku obowiązującym wówczas w teatrze, i z upływem lat wraz z tymi elementami przemijają. Boy niektóre rzeczy infantylizuje, niektóre, nie wiedzieć czemu, archaizuje. Pojawiają się słowa, które nie mają prawa bytu, wręcz cofają polszczyznę do innej epoki. To wszystko sprawia, że z dużym trudem wypowiada się je na scenie dziś.
Niektórzy tłumacze stosują rodzaj autocenzury. Czy znalazł ją pan też w tłumaczeniach Boya?
Nie. Swoją drogą, dziwne byłoby, gdyby Boy zdecydował się na autocenzurę, znając np. jego stanowisko wobec Kościoła. Niezrozumiałe były dla mnie jego „wydelikacenia", rozwodnienie frazy. Mam wrażenie, że mogły być spowodowane pośpiechem tłumacza, jego niecierpliwością i uporem, by zawsze konstruować bardzo rytmiczny wiersz trzynastozgłoskowcem. Bo on – jak mniemano – najlepiej oddaje francuski aleksandryn. Ja akurat jestem innego zdania, doświadczenie aktorskie podpowiada mi, że bardziej żywy w teatrze jest jedenastozgłoskowiec. Potwierdzeniem może być choćby nasza literatura romantyczna.
Przekłady Boya wydają się też miejscami bardzo rozwlekłe, a erotyka... mocno uśpiona...
Wszystkie teksty odnoszące się do relacji męsko-damskich, rozmów o miłości tłumaczone były bardzo rozbudowanym językiem. Czasem nazbyt rozbudowanym. Owszem, w tym języku było pełno galanterii. Ale był to swego rodzaju skodyfikowany obiegowy język rozmowy miłosnej nierozwadniający jej bardzo konkretnych znaczeń. I powinien mieć prostotę. Często takie pojęcia, jak np. serce czy dusza, traktowane były jako zamienniki na określenie po prostu osoby. Czytając teksty oryginału, nie miałem wrażenia, że poruszam się po świecie ludzi, którzy próbują stworzyć z wypowiedzi jakiś szczególny rodzaj poezji. Zazwyczaj ich mowa jest bardzo konkretna.