Nayekhovichi to energia repertuaru Żydów aszkenazyjskich i nieco sowieckiej przaśności w jednym. Znakomity sposób na szalony wieczór. Wystarczy przyjść w piątek do Hydrozagadki.

Wiele jest pomysłów na klezmerkę – moskiewski kwintet wybrał ten możliwie najbardziej zaskakujący, pełen psychodeli, punkowo nieznośny. Muzycy od sześciu lat grają zarówno w klubach, jak i synagogach – dla warszawiaków występowali nawet, wędrując po Starej Pradze. „Jesteśmy tym rodzajem klezmerów, których uwielbiały wasze babunie, gdy były jeszcze wyzwolonymi komsomołkami” – przekonuje grupa.

I zapewnia, że brzmi jak „The Doors z sekcją dętą wynajętą po to, by zagrać na bar micwie Trockiego”. Dęciaków u Nayekhovichi rzeczywiście nie brakuje, ale prócz puzonu i saksofonu znalazło się jeszcze miejsce na gitarę elektryczną, skrzypce, bas i klarnet. Pomiędzy partiami instrumentów z pasją lawiruje wokalista Iwan Żuk.

Debiutancki krążek grupy, wydany w 2005 roku „Proszaj Korowa”, ostrzega z okładki „Uwaga! Niekontrolowane jidisz”. Otwierający „Taganrog” duetu Żuk – Drobiński opowiada o tym, jak muzycy od wczesnego ranka jadą pełną parą, by nawiedzić sztetl Taganrog i w rezultacie doprowadzić do wrzasku prezydenta Rosji.

Skoro osiągają sukcesy na tak wysokim szczeblu, ze zwykłymi warszawiakami tym bardziej powinno im się udać. Oczywiście nie wszyscy przełkną taki repertuar od razu, ale jak przyznaje Żeka Lizin z grupy Dobranotch: „Po trzecim przesłuchaniu to nie irytuje już tak bardzo. Człowiek się przyzwyczaja”.