Amerykanin jest bardzo lubiany przez polską publiczność i za każdym razem gromadzi komplet widzów. Na koncert w cyklu Era Jazzu biletów nie było już od dwóch tygodni. Miller przyjechał chyba z zamiarem zburzenia Pałacu Kultury i Nauki, a przynajmniej nadwątlenia jego konstrukcji. Poziom głośności dźwięku ustawiony był tak, że furkotały nogawki spodni. Ale spadło tylko kilka drobnych ozdób z arrasu wiszącego wysoko nad sceną. Marcus urządził mu po prostu przedświąteczne trzepanie falą akustyczną.
Basista otworzył koncert dokładnie tak, jak rozpoczyna się jego nowy album „Free”, od tematu „Blast”. To był prawdziwy wybuch energii, która mogła wgnieść słuchaczy w wysłużone, wymagające odnowienia fotele.
Po solowych popisach lidera do głosu doszli członkowie zespołu. Wyróżniał się szwajcarski wirtuoz harmonijki ustnej Gregoire Maret (występował już w Kongresowej z Cassandrą Wilson). W drugim utworze, kompozycji Steviego Wondera „Higher Ground”, trąbka, saksofon i harmonijka nawiązały do brzmienia wytwórni Motown, wydawcy płyt Wondera.
– Teraz zagram temat, który wykonywałem z Milesem Davisem, jego kompozycję „Jean Pierre” – powiedział Miller i szarpał struny z taką łatwością, jakby to była gitara, a nie twardy bas. Solówka trębacza Patchesa Stewarta miała zapewne przypominać nam Milesa, ale daleko mu było do geniusza. Grał przy tym zbyt siłowo, a przecież nie o to w jazzie chodzi.
Ale koncerty Marcusa Millera nie są skierowane do koneserów ceniących wyszukane harmonie i ambitne solówki. To energetyczny funk z zabarwieniem jazzu i r’n’b. Basista wie, na czym polega dobry show – ma być ekspresyjnie, rytmicznie i melodyjnie, tak, by nogi same przytupywały do rytmu. I tak właśnie było.