Koncert na miarę sławy

Jane Birkin trudna do zaklasyfikowania. Czuje rocka, próbuje jazzu. Najbliższa jej jest poezja śpiewana. Opowiada w niej o sobie

Publikacja: 05.02.2008 01:46

Koncert na miarę sławy

Foto: Rzeczpospolita

Na scenę Teatru Roma wyszła niemal nieśmiało. Ubrana w codzienny strój. Antygwiazda. Ale od razu zniewoliła widownię wdziękiem i serdecznością. Mocny, dziewczęcy głos, nieco załamujący się w wysokich partiach lub przechodzący w szept (jej specjalność). Figura dziewczyny, gracja damy i umiejętność nawiązania kontaktu z widownią. Oto atuty Birkin. I jeszcze coś, co określiłabym jako grę z czasem. Miałam wrażenie, że w koncercie wystąpiły dwie Jane: raz odzywała się ta niegdysiejsza, uformowana przez Serge’a Gainsbourga, to znów dochodziła do głosu ta obecna. Niezależna, silna – choć fizycznie krucha, wciąż wodząca mężczyzn na pokuszenie. Mnie znacznie bardziej intryguje w tym drugim wcieleniu.

Właściwie cały recital to śpiewana autobiografia bohaterki. Niekiedy dosłowna, to znów bardziej metaforyczna. Dopełniana pomiędzy utworami konferansjerką prowadzoną po francusku i angielsku.

Gwiazda na początek przypomniała kokieteryjny przebój „Di doo dah”, pochodzący z czasów, kiedy zaczęła się pojawiać u boku niezbyt powabnego, lecz powszechnie wielbionego barda francuskich intelektualistów i buntowników młodzieżowej rewolty lat 60. Pominęła wspólnie z Gainsbourgiem wysapany erotyk „Je t’aime… moi non plus” – bo tamten duet traktuje jak świętość.

Zmarłego w 1991 roku Serge’a piosenkarka wciąż wspomina z czułością. Nie omieszkała przywołać jego ducha – dosłownie – także w Romie. Piosenka „Image fantome” do muzyki Ravela mówi właśnie o takich nadprzyrodzonych zjawiskach – o fotografii bez powodu spadającej z biblioteki. W innym tekście Jane ma pretensję do kogoś – nie wiadomo, do kogo: „Nie masz prawa mniej cierpieć ode mnie”.

Układając repertuar koncertu, Birkin nie trzymała się chronologii. Wykonała po kilka utworów z dwóch ostatnich płyt: „Rendez-vous” (2004) i „Fictions” (2006). Pierwsza z płyt w oryginale składała się z duetów. Z niej pochodzi „Je m’appelle Jane”. Niezwykły utwór, którym mnie urzekła. Jedyny w swoim rodzaju śpiewany wywiad, wykonany na koncercie razem z mężczyzną. Jane odpowiada na jego pytania w rodzaju „Dlaczego masz taki fatalny, niemiły dla ucha akcent?”, „To akcent brytyjski”; „Dlaczego mimo lat nie tyjesz?”, „Bo jestem złośliwa”. A w refrenie dodaje „Mam na imię Jane, a ciebie olewam”.

Za tę dezynwolturę pokochali ją w końcu mieszkańcy jej drugiej ojczyzny. Mimo to Birkin nieraz czuje się „królową bez królestwa”, jak wyznaje na płycie „Fictions”.

Tym lepiej rozumie za to tragedie innych. Jedynym dydaktycznym akcentem koncertu był protest song dedykowany koreańskiej bohaterce Aung San Suu Kyi.

Potem znów było o miłości i konfliktach męsko-damskich. „Przyszłam po to, żeby odejść”, zaśpiewała na koniec. Wróciła na bis, oddając hołd zmarłym idolom rocka. I Serge’owi.

Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla