To była długo oczekiwana, pierwsza trasa Kanadyjczyka od 1994 roku.
Po latach przyznał, że był wtedy w fatalnej kondycji. Opóźniał rozpoczęcie koncertów. Przed wyjściem na estradę wypijał dla kurażu co najmniej dwie butelki wina. Tymczasem od pierwszej chwili londyńskiego show widać, że znajduje się w życiowej formie. Jego twarz promienieje.
[srodtytul]Poetycka melorecytacja[/srodtytul]
Ale najbardziej imponuje skromność i estradowy savoir-vivre – w starym, dobrym stylu. Ubrany w nienagannie skrojony dwurzędowy garnitur zanim zacznie rozmawiać z widzami – zawsze zdejmuje z głowy kapelusz. Zwraca się do nich per kochani przyjaciele. I widać, że słowa płyną prosto z serca.
Mówi cichym, wibrującym głosem, za każdym razem potwierdzając dystans do samego siebie. Podczas poprzedniego tournée – mówi – był ledwie 60-letnim chłopcem owładniętym szalonymi marzeniami. Potem przez lata leczył się z depresji prozakiem, religią i filozofią. A życie i tak mnie dopadło – pointuje, robiąc aluzję do nieuczciwej menedżerki, która pozbawiła wokalistę tantiem.