- Ponad 20 lat czekaliśmy, żeby tu przyjechać. Nie wiem, dlaczego tak długo. Przepraszam, postaramy się to jakoś wam wynagrodzić - zagaił na samym początku Trent Reznor. Człowiek, który stoi za całą twórczością Nine Inch Nails, nie rzucał słów na wiatr.
Zgromadzeni na placu Międzynarodowych Targów Poznańskich fani otrzymali potężną, dwugodzinną dawkę ostrej jak brzytwa (a może raczej gwoździe) muzyki. Reznor, któremu na scenie towarzyszyło trzech muzyków, zaprezentował bardzo przekrojowy repertuar. Utwory z debiutanckiego "Pretty Hate Machine" czy "The Downward Spiral" (z niemal dyskotekowymi "Terrible Lie" i "Head Like a Hole" na czele) przeplatane były twórczością nowszą, już nie tak popularną wśród pokolenia dzisiejszych 30-latków. Bo to głównie oni pojawili się we wtorkowy wieczór na terenie MTP.
Na żywo NIN są dużo bardziej rockowi, niż w studiu, co doskonale słychać było chociażby podczas bardzo punkowej wersji "Mr Self Destruct". Koncert zakończyło balladowe "Hurt", znane szerszej publiczności dzięki nieśmiertelnemu coverowi Johnny'ego Casha.
Fani skarżyli się na błędy organizacyjne: małą liczbę przenośnych toalet, ogródek piwny przypominający więzienie, czy wyłączone przez większość koncertu telebimy. Po stronie zespołu wszystko było jednak perfekcyjne. Wokal brzmiał wyraźnie jak rzadko kiedy na plenerowych koncertach, łatwo było także wyodrębnić z industrialnego zgiełku poszczególne instrumenty.
Powyższe stwierdzenia dotyczą jednak tylko pierwszego, droższego sektora. Ci, którzy kupili tańsze bilety, żałowali. Dochodzący do nich dźwięk nie był już tak czysty, a zamknięty z czterech stron budynkami plac dalej od sceny stał się studnią. Czasami warto wydać więcej - to cenna wskazówka dla wybierających się tego lata na kolejny głośny koncert w Poznaniu - Jane's Addiction.