Thom Yorke uniósł ręce. Wyglądał jak maestro, a może hipnotyzer, w którego dłoniach zbierała się energia, jaką wytwarzają największe elektrownie świata. Napięcie nabrzmiewało także w oczach wokalisty. Nie mógł czekać ani chwili dłużej.
To groziło samobójczą eksplozją. Dlatego gwałtownie strząsnął z siebie nadmiar energii. Popłynęła w stronę publiczności i muzyków. Ci najpierw zaczęli wyklaskiwać, a potem grać połamany rytm kompozycji „15 Steps” na 5/4 – jazzującej jak muzyka Dave’a Brubecka, która ją zainspirowała. Tymczasem Yorke, tańcząc jak punkowy robot, zaintonował słowa: „Jak to się skończy, co zaczynam/ Jak się skończy, jeśli pójdzie mi źle”.
To była niesamowita uwertura niepowtarzalnego wieczoru. Wyznanie świadczące o skromności jednej z największych postaci współczesnego rocka, która nie wstydzi się mówić o swojej niepewności i zagubieniu.
Cały koncert był opowieścią o podróży do jądra ciemności, w otchłań ludzkiej duszy i podświadomości – rozpisaną na instrumentarium rockowe, elektroniczne i komputery.
A także orgiastyczne wizualizacje. Dżungla szklanych tulej wyrastająca z nadscenia na szerokości całej estrady eksplodowała wielobarwnymi szeregami plastycznych akcentów – rytmicznymi pochodami elips, paraboli, kul i okręgów. Była cyberprzestrzenią, w której współczesny człowiek szuka nadziei i traci ją, obcując jedynie z fantomami życia.