Pamiętam jego pierwszy występ na festiwalu Jazz Jamboree ’84 w Sali Kongresowej. Wybiegł na scenę w czarnym welwetowym dresie, w skarpetkach. Odprawił coś w rodzaju rytualnego tańca wokół fortepianu, podskakując i wykonując przysiady. Kiedy zaskoczeni słuchacze próbowali się uśmiechać, a atmosfera skupienia uległa rozluźnieniu, Cecil spadł na klawiaturę jak jastrząb i z nieopisaną energią uderzył w klawisze. Grał w tak szybkim tempie, że trudno było nadążyć za dźwiękami, jeszcze trudniej zrozumieć jego muzykę.
Nie przekonałem się do Taylora ani wtedy, ani długo potem; do niedawna nie kupowałem jego płyt. Minęło wiele lat, zanim ponownie usłyszałem nazwisko Cecila Taylora. Stało się to w rozmowie z Tomaszem Stańką, dla którego jest on artystą najwyższej klasy. Poznał go i miał okazję występować z jego big-bandem w połowie lat 80.
[srodtytul]Mądrość starca[/srodtytul]
Kiedy rok temu spytałem Tomasza Stańkę, kogo zaprosi do Bielska w 2009 r., odparł bez wahania – Cecila Taylora. Przymiarki do tego koncertu musiały być robione już wcześniej, bo Cecil ostatnio rzadko występuje, a do Europy przyjeżdża co kilka lat. Kiedy zobaczyłem jego nazwisko w programie tegorocznego North Sea Jazz Festival, nie mogłem zatem przepuścić okazji posłuchania go drugi raz w życiu.
Z pewnym opóźnieniem wyszedł na scenę jednej z sal centrum Ahoy w Rotterdamie. Lekko przygarbiony, ale dziarski, zdecydowany, nie wygląda na 80 lat. Szybko usiadł przy klawiaturze. Chwilę porządkował myśli, a ja, pamiętając o warszawskim koncercie, byłem ciekaw, czy nadal gra z taką energią. Nie, lekko dotknął klawiatury, przez kilkanaście taktów poznawał ją, wczuwał się w nastrój zamarłej w oczekiwaniu sali.