Śliczne dziewczyny patrzą na mnie jak na dziadka

Z Frankiem Langellą rozmawia Barbara Hollender

Aktualizacja: 24.06.2011 12:55 Publikacja: 23.06.2011 13:59

Śliczne dziewczyny patrzą na mnie jak na dziadka

Foto: AP

Rz: Zawsze mówi się o nowojorskich reżyserach – Woodym Allenie, Spike'u Lee, Martinie Scorsese. A tymczasem pan jest nowojorskim aktorem. Co pana trzyma w tym mieście?

Zbliżenie - Czytaj więcej

Frank Langella:

Nowy Jork to dla mnie król wszystkich metropolii. Fantastyczne miejsce, w którym ciągle coś się dzieje. Nie rozumiem, dlaczego tak wielu świetnych artystów zostaje więźniami swoich luksusowych, złotych klatek w Beverly Hills. Moi koledzy z Los Angeles żyją za wysokimi murami swoich posiadłości, czekając na nowe propozycje, i tylko od czasu do czasu uciekają na jakąś odległą plażę na drugim końcu świata, gdzie i tak dopadają ich paparazzi. Ja chodzę po ulicach, przysiadam na ławce w Central Parku, idę do kina. No i mam w Nowym Jorku swój Broadway.

Czym on jest dla pana? Aktorzy amerykańscy rzadko dzielą czas między kino i teatr.

Dla mnie scena zawsze była ważna, zwłaszcza że przez długi czas kino mnie nie chciało. Spędziłem na Broadwayu wiele wieczorów, wystąpiłem tam w 16 głośnych przedstawieniach. Na ekranie pojawiałem się rzadko, czasem nie wychodziłem na plan po kilka lat. Ciekawe role filmowe przyszły dopiero w ostatniej dekadzie. Przyniosły mi dużo satysfakcji i radości. Już się takiego zwrotu w karierze nie spodziewałem, bo aktorzy w moim wieku zazwyczaj z trudem odnajdują się w przemyśle filmowym.

W ciągu ostatniej dekady wystąpił pan w filmach m.in. Olivera Stone'a, Rona Howarda, Adriana Lyne'a, George'a Clooneya, Bryana Singera, Bretta Rattnera, Denysa Arcanda, Romana Polańskiego. Niezła kolekcja.

Jestem niesamowitym szczęściarzem. Kocham ich wszystkich.

Ale w zeszłym roku w Cannes nie podpisał się pan pod petycją artystów, którzy wstawili się za Romanem Polańskim.

Bardzo szanuję Romana. Uwielbiam z nim pracować i gdybym go spotkał, uścisnąłbym go serdecznie, z wielką przyjaźnią. Jeśli zaproponowałby mi rolę w swoim nowym filmie, nie wahałbym się ani sekundy. Jednak petycja to co innego. Uważam, że człowiek powinien ponosić odpowiedzialność za to, co robi. Jeśli dopuścisz się przestępstwa, musisz poddać się osądowi i ponieść za to karę.

A pan zawsze płaci za swoje błędy?

Jak byłem młody, popełniałem ich sporo i zawsze za nie płaciłem. Potem już różne potknięcia rzadziej mi się zdarzały, bo z wiekiem człowiek staje się rozważniejszy. Teraz mogę się co najwyżej pomylić na planie. Wtedy przerywam ujęcie i proszę, żeby zacząć od nowa. Zwykle potwornie denerwując reżyserów, którzy krzyczą: „Co ty wyprawiasz? Tylko ja mam prawo zatrzymać kamerę!".

Trudno chyba pana reżyserować, z całym pana doświadczeniem. Przyjmuje pan uwagi reżysera?

Zwykle wiem, co chcę w scenie przekazać. Ale czasem dobrze, by na twoją pracę spojrzał ktoś z zewnątrz. Bo aktor może popaść w rutynę i nie zauważać fałszywych nut w swojej grze.

Takich nut nie było w filmie Rona Howarda „Frost/Nixon". Zagrał pan Nixona brawurowo.

Spędziłem z nim dwa lata. Tyle minęło od moich pierwszych przymiarek do roli do ostatniego klapsa. Podróże do kilku krajów, trzy tygodnie przygotowań, 40 dni zdjęciowych. Niebywałe doświadczenie. To jest właśnie wielkość tego zawodu. Czy ja zmierzyłbym się inaczej z dylematami władzy i problemami wagi państwowej?

W „Wall Street 2. Pieniądz nie śpi" miał pan z kolei okazję zostać rekinem finansowym.

To jeszcze większe wyzwanie niż rola prezydenta. Sam najchętniej trzymałbym oszczędności w skarpecie... Choć muszę się pochwalić, że najświatlejszą radę w kwestii finansów podszepnęła mi moja własna intuicja. Kilka lat temu, kiedy kręciliśmy „Frosta/Nixona", obudziłem się rano z dziwnym uczuciem niepokoju. Zadzwoniłem do swojego doradcy i powiedziałem: „Wycofaj wszystkie akcje z giełdy". Spytał: „Dlaczego?" „Sam nie wiem, ale proszę, zrób to" odpowiedziałem. Byłem wtedy w Los Angeles, on w Nowym Jorku. Wisieliśmy na telefonie trzy godziny i się udało. Niedługo potem wszystko runęło. Nie pomnożyłem swoich pieniędzy, ale też nie straciłem ich. A byli ludzie, którym kryzys pożarł połowę oszczędności. Od tej pory nie mam zaufania do giełdowych rekinów.

Nie lubił pan swojego bohatera z „Wall Street 2"?

To taki sam drań, jak wszyscy inni. Czuje przez skórę krach, jest zagubiony. Ale nie łudźmy się: ten facet bezwzględnie prze do własnych zysków. Choć zdarzają się na giełdzie fantastyczni ludzie. Znam starego nowojorskiego maklera, który jest potwornie bogaty, ma apartament w ekskluzywnej dzielnicy, piękną limuzynę, ale wstaje każdego ranka i jedzie do pracy metrem. Kocha to, co robi. Jego ojciec i dziadek robili to samo. I on też nie wyobraża sobie życia bez giełdy.

W styczniu skończył pan 73 lata. Boi się pan starzenia?

Nie mam przed nim obsesyjnego lęku, choć – zapewniam – nie jest ono przyjemne. Można opowiadać bajki, że człowiek staje się z wiekiem piękny wewnętrznie, a każda zmarszczka to życiowe doświadczenie, które czyni go mądrzejszym. Ale nie oszukujmy się. Starość niesie ograniczenia, słabości i choroby. Widzę, jak zaczynają upadać na zdrowiu moi przyjaciele. Barbara Walters przeszła operację serca, dwaj bliscy znajomi walczą z rakiem prostaty, ktoś inny zapada się w niebyt z powodu choroby Alzheimera. Ja ciągle mam się nieźle, ale śliczne dziewczyny patrzą na mnie jak na dziadka.

Ale pan lubi się za nimi oglądać?

Pewnie. Pięknem można zachwycać się w każdym wieku. Zresztą, ja w ogóle lubię młodych ludzi. Myślę, że wyrosło nam wspaniałe pokolenie. Otwarte, bez kompleksów, świadome tego, na czym mu w życiu zależy.

Ceni pan nową generację aktorów? Niektórzy mówią, że dzisiaj w kinie liczą się efekty specjalne, technika, obraz, a czasy gigantów ekranu się skończyły.

Bzdura. Talent zawsze rozbłyśnie na ekranie. Proszę zobaczyć, jak rozwija się Shia LaBeouf. Jestem zachwycony tym chłopakiem. Nikt do tej pory nie uważał go za interesującego aktora. Jego filmy zarabiały miliardy, ale przecież nie dzięki niemu. Takie obrazy jak „Transformers" podbijają widzów efektami specjalnymi, a nie kunsztem wykonawców. A jednak Shia udowodnił, że potrafi grać. I ma w sobie seksapil, którego nie można było dostrzec w „Transformersach". W „Wall Street 2" czuje się niezwykłą chemię między nim a Carrey Mulligan. No dobrze, wiem, że on naprawdę w sobie tę dziewczynę rozkochał. To jest zresztą jedyny zarzut, jaki mogę mu postawić. I jej też. Kiedy spotkałem ich na ulicy, roześmianych, trzymających się za ręce, powiedziałem: „Carrey, poznałaś mnie i Shię w tym samym czasie. Gdzie ty miałaś oczy? Jak mogłaś dokonać takich wyborów?". No ale OK. Rozumiem. On jest cholernie seksowny.

LaBeouf mówi, że symbolem seksu jest nie on, lecz pan.

Tak. Jasne. 50 lat temu...

Jakie ma pan najmilsze filmowe wspomnienia?

Niemało ich było. Ale jak zamykam oczy, to zdarza się, że wraca do mnie czas, gdy grałem w filmie René Clementa „Dom pod drzewami". To nie było wielkie kino, ale Clement to Clement. I ta cudowna Europa lat 70.! Rozmowy o sztuce, nieustające bankiety. Spotykałem się z Viscontim, Fellinim, Loseyem, Dirkiem, Bogartem... Na jakieś party przyjechała Anita Eckberg, był Marcello Mastroianni. Producenci mieli wtedy ogromne pieniądze, nie żałowali ich także na zabawę. Było mnóstwo snobizmu, narkotyków, seksu, śmiechu. Mówię pani, fantastyczne czasy!

A dzisiaj?

Z wiekiem priorytety się zmieniają. Szaleństwa gdzieś odchodzą. Ważna staje się dobra kolacja w towarzystwie przyjaciół. Mam tylko nadzieję, że jeszcze kilka takich kolacji uda mi się zjeść.

Drakula 1.15 | Ale Kino! | PIĄTEK

Dziewiąte wrota 20.30 | TVP Kultura | PONIEDZIAŁEK

Przez całe lata związany był głównie z teatrem. Zaczynał karierę na off-Broadwayu, potem zadomowił się na Broadwayu. Jest laureatem trzech prestiżowych nagród Tony za kreacje w sztukach „Seascape" Edwarda Albee'ego, „Fortune's Fool" Iwana Turgieniewa i wreszcie „Frost/Nixon" Petera Morgana. Tę ostatnią rolę przeniósł także na ekran, co dało mu nominację do Oscara. Ale kino jest łaskawe dla Langelli dopiero od kilkunastu lat. Choć w 1970 roku za rolę w „Pamiętniku szalonej gospodyni" dostał Złoty Glob dla największej nadziei kina, filmowcy nie bili się o niego. Dobra passa przyszła dopiero pod koniec lat 90. Dziś występuje zarówno w przebojach, takich jak „Superman. Powrót", jak i w obrazach o dużych ambicjach: „Good Night and Good Luck" Clooneya, „Frost/Nixon" Howarda czy „Wall Street 2. Pieniądz nie śpi" Stone'a. Ma dwoje dzieci z pierwszą żoną Ruth Weil, w latach 1996 – 2001 związany był z Whoopie Goldberg.

Rz: Zawsze mówi się o nowojorskich reżyserach – Woodym Allenie, Spike'u Lee, Martinie Scorsese. A tymczasem pan jest nowojorskim aktorem. Co pana trzyma w tym mieście?

Zbliżenie - Czytaj więcej

Pozostało 98% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"