To jeszcze większe wyzwanie niż rola prezydenta. Sam najchętniej trzymałbym oszczędności w skarpecie... Choć muszę się pochwalić, że najświatlejszą radę w kwestii finansów podszepnęła mi moja własna intuicja. Kilka lat temu, kiedy kręciliśmy „Frosta/Nixona", obudziłem się rano z dziwnym uczuciem niepokoju. Zadzwoniłem do swojego doradcy i powiedziałem: „Wycofaj wszystkie akcje z giełdy". Spytał: „Dlaczego?" „Sam nie wiem, ale proszę, zrób to" odpowiedziałem. Byłem wtedy w Los Angeles, on w Nowym Jorku. Wisieliśmy na telefonie trzy godziny i się udało. Niedługo potem wszystko runęło. Nie pomnożyłem swoich pieniędzy, ale też nie straciłem ich. A byli ludzie, którym kryzys pożarł połowę oszczędności. Od tej pory nie mam zaufania do giełdowych rekinów.
Nie lubił pan swojego bohatera z „Wall Street 2"?
To taki sam drań, jak wszyscy inni. Czuje przez skórę krach, jest zagubiony. Ale nie łudźmy się: ten facet bezwzględnie prze do własnych zysków. Choć zdarzają się na giełdzie fantastyczni ludzie. Znam starego nowojorskiego maklera, który jest potwornie bogaty, ma apartament w ekskluzywnej dzielnicy, piękną limuzynę, ale wstaje każdego ranka i jedzie do pracy metrem. Kocha to, co robi. Jego ojciec i dziadek robili to samo. I on też nie wyobraża sobie życia bez giełdy.
W styczniu skończył pan 73 lata. Boi się pan starzenia?
Nie mam przed nim obsesyjnego lęku, choć – zapewniam – nie jest ono przyjemne. Można opowiadać bajki, że człowiek staje się z wiekiem piękny wewnętrznie, a każda zmarszczka to życiowe doświadczenie, które czyni go mądrzejszym. Ale nie oszukujmy się. Starość niesie ograniczenia, słabości i choroby. Widzę, jak zaczynają upadać na zdrowiu moi przyjaciele. Barbara Walters przeszła operację serca, dwaj bliscy znajomi walczą z rakiem prostaty, ktoś inny zapada się w niebyt z powodu choroby Alzheimera. Ja ciągle mam się nieźle, ale śliczne dziewczyny patrzą na mnie jak na dziadka.