Miles wcale nie był pierwszym jazzmanem, na którego muzykę zwróciłem uwagę. Zapewne pierwsze jazzowe nagrania, jakie rozpoznałem prezentował Lucjan Kydryński w swojej „Rewii piosenek". Z tych audycji pamiętam Ellę Fitzgerald i Billie Holiday. Ale prawdziwe jazzowe oświecenie przeżyłem słuchając Mahavishnu Orchestra w audycji „Mini Max" Piotra Kaczkowskiego. To musiała być płyta „Apocalypse" i ona, w właściwie osoba gitarzysty Johna McLaughlina doprowadziła mnie do nagrań, w których uczestniczył. A najważniejszym był album „Bitches Brew" z 1969 r. Elektryczny jazz, a właściwie muzyka fusion, wtedy jeszcze nazywana jazz-rockiem, to było odkrycie dla zaprzedanego miłośnika rocka progresywnego: Pink Floydów, Yes i King Crimson. Ale jazz to byla zagadka, a Miles ze swoją „Bitches Brew" był zagadką nie do rozwiązania, tajemnicą, która można było zgłębić tylko w jeden sposób: cofając się do jego wcześniejszych nagrań.
Tak odkryłem „Kind of Blue" przegrany z winylowej płyty Columbii od kolegi w akademiku. Wsłuchiwanie się w solówki Davisa, Johna Coltrane'a, Juliana Cannonballa Adderleya i Billa Evansa zabrało mi kilka wieczorów i nocy słuchania w kółko. Potem był kwintet z lat 60. z Shorterem, Hancockiem, Carterem i Williamsem. Szczególnie polubiłem płyty „Miles Smiles", „E.S.P." i „Filles de Kilimanjaro", może także dla okładek. Odkryciem był Miles koncertowy na „In Person". W tle było słychać prawdziwy amerykański klub jazzowy z odgłosami rozkładanych na stolikach talerzy i sztućców. Ale nikt tam nie gadał!
Bo jakże było można, na scenie był Miles Davis, bożyszcze jazzfanów na całym świecie. Dopiero później zrozumiałem, że jazz nie był wcale muzyką w Ameryce uprzywilejowaną, a pozycja trębacza choć znacząca, nie dorównywała tej, którą miały gwiazdy rocka czy popu. Ale dla mnie Miles i tak był największy.
Z żalem przeczytałem w „Jazz Forum" wiadomość, że artysta uległ wypadkowi i zawiesił działalność. W 1981 r. na witrynie sklepu muzycznego w Monachium zobaczyłem album „The Man With the Horn". Ponieważ wtedy ukazywały się płyty z nie wydanymi wcześniej jego nagraniami jak „Water Babies" czy „Directions", pomyślałem, że to kolejne starsze realizacje. Ale w sklepie grał „nowy" Miles, elektryczny, ale w innym, lżejszym stylu niż na „Agharcie" czy „Pangaei".