20. rocznica śmierci Milesa Davisa

Było słoneczne popołudnie 28 września 1991 r. Wyjeżdżałem samochodem z osiedlowej uliczki na Jelonkach w ulicę Lazurową, kiedy w radiu podano informację o śmierci Milesa Davisa. Musiałem się zatrzymać. Dziś mija dwadzieścia lat.

Publikacja: 28.09.2011 18:05

20. rocznica śmierci Milesa Davisa

Foto: materiały prasowe

Miles wcale nie był pierwszym jazzmanem, na którego muzykę zwróciłem uwagę. Zapewne pierwsze jazzowe nagrania, jakie rozpoznałem prezentował Lucjan Kydryński w swojej „Rewii piosenek". Z tych audycji pamiętam Ellę Fitzgerald i Billie Holiday. Ale prawdziwe jazzowe oświecenie przeżyłem słuchając Mahavishnu Orchestra w audycji „Mini Max" Piotra Kaczkowskiego. To musiała być płyta „Apocalypse" i ona, w właściwie osoba gitarzysty Johna McLaughlina doprowadziła mnie do nagrań, w których uczestniczył. A najważniejszym był album „Bitches Brew" z 1969 r. Elektryczny jazz, a właściwie muzyka fusion, wtedy jeszcze nazywana jazz-rockiem, to było odkrycie dla zaprzedanego miłośnika rocka progresywnego: Pink Floydów, Yes i King Crimson. Ale jazz to byla zagadka, a Miles ze swoją „Bitches Brew" był zagadką nie do rozwiązania, tajemnicą, która można było zgłębić tylko w jeden sposób: cofając się do jego wcześniejszych nagrań.

 

Tak odkryłem „Kind of Blue" przegrany z winylowej płyty Columbii od kolegi w akademiku. Wsłuchiwanie się w solówki Davisa, Johna Coltrane'a, Juliana Cannonballa Adderleya i Billa Evansa zabrało mi kilka wieczorów i nocy słuchania w kółko. Potem był kwintet z lat 60. z Shorterem, Hancockiem, Carterem i Williamsem. Szczególnie polubiłem płyty „Miles Smiles", „E.S.P." i „Filles de Kilimanjaro", może także dla okładek. Odkryciem był Miles koncertowy na „In Person". W tle było słychać prawdziwy amerykański klub jazzowy z odgłosami rozkładanych na stolikach talerzy i sztućców. Ale nikt tam nie gadał!

Bo jakże było można, na scenie był Miles Davis, bożyszcze jazzfanów na całym świecie. Dopiero później zrozumiałem, że jazz nie był wcale muzyką w Ameryce uprzywilejowaną, a pozycja trębacza choć znacząca, nie dorównywała tej, którą miały gwiazdy rocka czy popu. Ale dla mnie Miles i tak był największy.

Z żalem przeczytałem w „Jazz Forum" wiadomość, że artysta uległ wypadkowi i zawiesił działalność. W 1981 r. na witrynie sklepu muzycznego w Monachium zobaczyłem album „The Man With the Horn". Ponieważ wtedy ukazywały się płyty z nie wydanymi wcześniej jego nagraniami jak „Water Babies" czy „Directions", pomyślałem, że to kolejne starsze realizacje. Ale w sklepie grał „nowy" Miles, elektryczny, ale w innym, lżejszym stylu niż na „Agharcie" czy „Pangaei".

Kiedy dwa lata później wydano podwójny, koncertowy album „We Want Miles", mogłem się tylko przyłączyć do tego hasła. Trudno dziś sobie wyobrazić, jak wszyscy jego polscy fani, a były ich tysiące, przyjęli wiadomość, że wystąpi w Warszawie na festiwalu Jazz Jamboree '83. Kiedy wchodził na scenę Sali Kongresowej w czerwonej, skórzanej kurtce z frędzlami, miałem łzy w oczach i nie wstydzę się tego. Ziściło się moje marzenie, zobaczyłem Go na żywo. To był magiczny koncert, myślę, że czas zatrzymał się na te dwie godziny i trzy bisy. - Graliśmy wtedy krótkie koncerty, godzinę, półtorej, nigdzie nie bisowaliśmy - powiedział mi po latach jego gitarzysta John Scofield. Miles nas wyróżnił, bo czuł, że słuchaliśmy go „na wdechu", by nie uronić żadnej nuty.

Drugi koncert w 1988 r. potwierdził, że mimo upływu lat Davis jest kreatywny, ciągle znajduje znakomitych muzyków, potrafi znaleźć oryginalny sposób na połączenie jazzu, funku i popu. Grał wtedy utwory m.in. z płyty „Tutu", na której wystąpił Michał Urbaniak.

W 1991 r. ukazała się scieżka dźwiękowa do filmu „Dingo" napisana przez Michela Legranda. Miles zagrał w nim rolę muzyka Billy'ego Crossa i wykonał partie solowe z orkiestrą kompozytora. To jeden z najpiękniejszych albumów trębacza, nieustannie wzrusza mnie rzewny to jego trąbki. Film w częściach można obejrzeć na stronie YouTube, polecam.

Zdjęcia i nagrania realizowano na początku 1981 r. Latem doszło do bezprecedensowego koncertu w Montreux. Szef festiwalu jazzowego Claude Nobs namówił Davisa, by wykonał swój repertuar z lat 40. i 50. z orkiestrą Quincy'ego Jonesa. Niektóre partie trąbki zagrał Wallace Roney, ale udział Davisa był znaczący. Ze Szwajcarii poleciał do Francji, gdzie dał ostatnie europejskie występy.

Zmarł 28 września 1991 r. w wyniku zapalenia płuc, niewydolności oddechu i zawału serca. Ale kto dziś zaczyna swoją przygodę z jazzem, nie może pominąć Milesa Davisa i jego albumu „Kind of Blue". Płyta jest najlepiej sprzedającą się w historii jazzu. Trzy lata temu osiągnęła status poczwórnej platyny w USA sprzedając się w nakładzie ponad czterech milionów egzemplarzy.

Miles Davis żyje nie tylko w sercach miłośników jazzu. Pozostaje jednym z najbardziej wpływowych artystów wszech czasów. Jego kolejne wolty stylistyczne były i są potwierdzeniem, że jazz jest najbardziej kreatywnym ze stylów, otwartym na wszelkie wpływy, stale zmieniającym swoje oblicze. Jak Miles.

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"