50-lecie kariery Bob Dylan świętuje w kostiumie wzorowanym na mundurze z okresu wojny secesyjnej. Zaprasza każdego wieczoru 20 tysięcy widzów do gigantycznych hal zaprojektowanych z myślą o multimedialnych widowiskach, jednak nie zgadza się na używanie ekranów, a lornetki i kamery odbiera ochrona.
Czytaj recenzję albumu „The Last Notebooks of Hank Williams"
W każdym sektorze bileterzy berlińskiej areny 02 World pilnowali, by nie robić zdjęć telefonami. Nawet bez flesza. W tej sytuacji przedmiotem zazdrości było lorgnon pewnej starszej pani. Używając go, czułem się jak w XIX-wiecznej operze na występie Enrico Caruso i żałowałem, że nie mam noktowizora. Gwiazdor skrywał bowiem twarz w cieniu szerokiego kapelusza. Trzymał się z boku, stojąc za staroświeckimi organami. Chciał, żeby najważniejsza była muzyka: żeby nic nie zakłócało jej odbioru.
Idol w stylu folk
Wieść o wspólnym tournée z Knopflerem brzmiała sensacyjnie, ale gdy się okazało, że Dylan zaprosił jednego z najlepszych gitarzystów tylko po to, żeby otwierał jego koncerty – można było pomyśleć, że pompuje swoje ego. Sugeruje: zobaczcie, bili przede mną pokłony Beatlesi i Stonesi, teraz też mogę mieć na zawołanie największych, by rozgrzewali publiczność. Jakby chciał zmusić lidera Dire Straits do śpiewania "Knockin on the Heaven's Door" i bez tego nie zamierzał go wpuścić na scenę podczas swojego występu.
A przecież Knopfler sprzedał więcej płyt i gdyby tylko chciał, mógłby zgarnąć pół miliarda euro za come back Dire Straits na największych stadionach świata. Jest jednak artystą niezależnym jak amerykański bard i od "Money for nothing" woli piosenki w stylu folk.