Świetny koncert Stinga w Kongresowej

Pierwszy, środowy występ basisty w Sali Kongresowej był najlepszym z jego dotychczasowych w stolicy. W czwartek drugi koncert

Publikacja: 16.02.2012 00:06

Sting

Sting

Foto: Fotorzepa, Piotr Wittman Piotr Wittman

Warszawiacy mieli szczęście wysłuchać Stinga ledwie w 10 dni po rozpoczęciu tournee „Back To Bass" w rodzinnym Newcastle. Uświetnia ono 25-lecie solowej kariery muzyka, ale choć zaczął show od  „All This Time" — nie wszystkie okresy swojej działalności uwzględnił w równy sposób w programie wieczoru.

Największym zaskoczeniem mogło być to, że nie zagrał „Roxanne" czy „Fragile". Bodaj jedna czy dwie, i to nie najbardziej znane piosenki, pochodziły z najsłynniejszych solowych albumów „The Dream of the Blue Turtles" i „..Nothing Like the Sun". Generalnie postawił na repertuar z płyt wydanych w latach 90. oraz „Brand New Day" z początku minionej dekady. I chyba nikt nie był zawiedziony.

Ciało jogina

Największą frajdę zrobił fanom tym, że po stadionowych trasach z The Police i orkiestrą symfoniczną pokazał się w kameralniejszej przestrzeni dla dwutysięcznej widowni. Ci, którzy na początku koncertu pobiegli przed scenę, mieli Stinga na wyciągnięcie dłoni: w dżinsach i podkoszulku, z krótko ostrzyżonymi włosami, tak jak w czasach, gdy zaczynał. 60-latek trzyma się fantastycznie: idealna sylwetka wypracowana dzięki jodze, subtelna muskulatura i sprężystość struny — sprawiły, że panował nad basem w fantastyczny sposób, plastycznymi ruchami ciała ilustrując pulsujące granie. Parafrazując refren jednej z piosenek — wszystko cokolwiek robił było magiczne.

Nie wyszło mu tylko poderwanie na równe nogi oklapłej w aksamitnych fotelach widowni. Dwa razy  przeszedł się po proscenium i prężył jak kot, kusząc możliwością bliższego kontaktu. Jednak gdy zobaczył, że nic z tego nie wyjdzie — włożył wszystkie siły w grę i śpiew.

Rozkołysane biodra chórzystki

Wielkim atutem był zespół. Jego brzmienie przypominało nagrania z płyt winylowych najlepszej jakości. Gitarzysta Dominic Miller towarzyszy Stingowi już od 22 lat. Lider chciał go rozruszać jak lekko znudzoną żonę. Po sztubacku nastąpił mu na stopę, ale na koniec przybili sobie piątki. Bawili się grą, spowalnianiem i przyspieszaniem rytmów, jakby byli panami czasu. Muzyczna maszyna napędzana przez genialnego perkusistę Vinnie Colauita, który zaczynał karierę z Frankiem Zappą — robiła wrażenie improwizującego metronomu. Szalonego, lecz perfekcyjnego w każdym takcie.

Rewelacyjnym nabytkiem jest młodziutki Peter Tickell, grający na elektrycznych skrzypcach, znakomicie zarówno w klimatach jazzowych, jak i folk. To po jego rozbudowanej solówce w „Love Is Stronger Than Justice" publiczność po raz pierwszy zerwała się do braw. Równie młoda wokalistka Jo Lawry odśpiewała, a i odegrała, świetnie żeńską partię w muzycznym mini-dialogu „Stolen Car (Take Me Dancing)" — o kierowcy, który wyobraża sobie jak wygląda życie bogatych właścicieli skradzionego samochodu. Smukła blondynka podziękowała Stingowi za możliwość śpiewania w duecie pełnym pokoru buddyjskim gestem. Po czym władczo i kokieteryjnie zakołysała biodrami niczym królowa wybiegu. Świetna była w „Next To You" — drapieżna, punkowa. To właśnie piosenki The Police podkręcały tempo — m. in. ekspresyjne „Demolition Man".

Szybki powrót

Sting przeplatał utwory barwnymi monologami — zabawnymi i refleksyjnymi. Anegdotami o genezie kompozycji, a także osobistymi wyznaniami. Na temat ojca, z którym potrafił skomunikować się dopiero po jego śmierci („Ghost Story") czy żony Trudie. Są razem od 32 lat: koi jego ból, ale i doprowadza do rozpadu osobowości. Właśnie o tym było „Inside".

Urozmaicał koncert również stylistycznie — grając folkowe „I'm So Happy I Can't Stop Crying", blusujące  „Mercury Falling" czy funkujące „Heavy Cloud, No Rain".

Na bis wykonał m.in. orientalne „Desert Rose", „Every Breath You Take" i, już na sam koniec, „Massage In a Bottle" — solo z towarzyszeniem gitary. Publiczność śpiewała nie tylko refren i widać było, że Anglik czuje się w Warszawie lepiej niż... w Nowym Jorku.

Zszedł z estrady po dwóch godzinach, mówiąc „Warszawa, Love You!". Powróci w czwartek o godz. 19.30. Z biletami jest krucho. Koniki stały przed Kongresową smutne, narzekając, że „wszystko wykupione i nikt nic nie chce odsprzedać". Nie dziwię się!

Warszawiacy mieli szczęście wysłuchać Stinga ledwie w 10 dni po rozpoczęciu tournee „Back To Bass" w rodzinnym Newcastle. Uświetnia ono 25-lecie solowej kariery muzyka, ale choć zaczął show od  „All This Time" — nie wszystkie okresy swojej działalności uwzględnił w równy sposób w programie wieczoru.

Największym zaskoczeniem mogło być to, że nie zagrał „Roxanne" czy „Fragile". Bodaj jedna czy dwie, i to nie najbardziej znane piosenki, pochodziły z najsłynniejszych solowych albumów „The Dream of the Blue Turtles" i „..Nothing Like the Sun". Generalnie postawił na repertuar z płyt wydanych w latach 90. oraz „Brand New Day" z początku minionej dekady. I chyba nikt nie był zawiedziony.

Pozostało 83% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla