Warszawiacy mieli szczęście wysłuchać Stinga ledwie w 10 dni po rozpoczęciu tournee „Back To Bass" w rodzinnym Newcastle. Uświetnia ono 25-lecie solowej kariery muzyka, ale choć zaczął show od „All This Time" — nie wszystkie okresy swojej działalności uwzględnił w równy sposób w programie wieczoru.
Największym zaskoczeniem mogło być to, że nie zagrał „Roxanne" czy „Fragile". Bodaj jedna czy dwie, i to nie najbardziej znane piosenki, pochodziły z najsłynniejszych solowych albumów „The Dream of the Blue Turtles" i „..Nothing Like the Sun". Generalnie postawił na repertuar z płyt wydanych w latach 90. oraz „Brand New Day" z początku minionej dekady. I chyba nikt nie był zawiedziony.
Ciało jogina
Największą frajdę zrobił fanom tym, że po stadionowych trasach z The Police i orkiestrą symfoniczną pokazał się w kameralniejszej przestrzeni dla dwutysięcznej widowni. Ci, którzy na początku koncertu pobiegli przed scenę, mieli Stinga na wyciągnięcie dłoni: w dżinsach i podkoszulku, z krótko ostrzyżonymi włosami, tak jak w czasach, gdy zaczynał. 60-latek trzyma się fantastycznie: idealna sylwetka wypracowana dzięki jodze, subtelna muskulatura i sprężystość struny — sprawiły, że panował nad basem w fantastyczny sposób, plastycznymi ruchami ciała ilustrując pulsujące granie. Parafrazując refren jednej z piosenek — wszystko cokolwiek robił było magiczne.
Nie wyszło mu tylko poderwanie na równe nogi oklapłej w aksamitnych fotelach widowni. Dwa razy przeszedł się po proscenium i prężył jak kot, kusząc możliwością bliższego kontaktu. Jednak gdy zobaczył, że nic z tego nie wyjdzie — włożył wszystkie siły w grę i śpiew.
Rozkołysane biodra chórzystki
Wielkim atutem był zespół. Jego brzmienie przypominało nagrania z płyt winylowych najlepszej jakości. Gitarzysta Dominic Miller towarzyszy Stingowi już od 22 lat. Lider chciał go rozruszać jak lekko znudzoną żonę. Po sztubacku nastąpił mu na stopę, ale na koniec przybili sobie piątki. Bawili się grą, spowalnianiem i przyspieszaniem rytmów, jakby byli panami czasu. Muzyczna maszyna napędzana przez genialnego perkusistę Vinnie Colauita, który zaczynał karierę z Frankiem Zappą — robiła wrażenie improwizującego metronomu. Szalonego, lecz perfekcyjnego w każdym takcie.