Rozmowa z włoskim reżyserem Paolo Sorrentino

Paulo Sorrentino o Seanie Pennie i "Wszystkich odlotach Cheyenne'a" opowiada Barbarze Hollender

Publikacja: 12.03.2012 18:30

"Wszystkie odloty Cheyenne'a"

"Wszystkie odloty Cheyenne'a"

Foto: ITI CINEMA

Dlaczego reżyser tak mocno dotąd związany z kulturą włoską robi kino drogi w Ameryce?

Zobacz fotosy z filmu



Paulo Sorrentino:

Z bardzo prozaicznego powodu. Od dawna chciałem opowiedzieć o starzejącym się rockmanie, a taki facet musiał być Anglosasem. Włoski rockandrollowiec przypominałby narciarza z Mozambiku. My nigdy nie doświadczyliśmy takiej fali rocka, jaka przeszła przez Wielką Brytanię i Amerykę. Poza tym zawsze pociągały mnie i inspirowały zaoceaniczne pejzaże. Oglądałem je z zachwytem i z zazdrością choćby w takich filmach jak "Prosta historia" Davida Lyncha. Tak wielkich, otwartych przestrzeni nie znalazłbym w Europie.

Czytaj recenzję filmu


To jednak wyzwanie robić film w kraju, którego zapachów i smaków się nie zna.



Razem ze scenarzystą Umberto Contarello odbyliśmy dwie długie podróże po Stanach. I wymyśliliśmy coś, co pozwoliło nam przyjrzeć się temu krajowi oczami człowieka z zewnątrz. Bohater filmu – Cheyenne – jest Amerykaninem, który od  30 lat mieszka w Irlandii. Dlatego mógł odkrywać Stany od nowa, razem z nami. Patrzył na ten świat z taką samą ciekawością jak ja.



Jak pozyskał pan do głównej roli Seana Penna, który uchodzi za aktora bardzo wybrednego i ostrożnie wybierającego projekty?

Poznaliśmy się w Cannes, gdy pokazywałem tam mój film "Boski" o Giulio Andreottim. Sean był w jury, film bardzo mu się podobał. Powiedział mi, że chętnie by kiedyś ze mną popracował. Od początku o nim myślałem, pisząc scenariusz "Wszystkich odlotów Cheyenne'a", a Sean dotrzymał słowa. Gdy wysłałem mu tekst, następnego dnia odpowiedział: "Wchodzę w to". Także dzięki niemu mój film powstał.

Paolo Sorrentino

reżyser, scenarzysta

Urodził się 30 maja 1970 r. w Neapolu. Do jego najbardziej znanych filmów należą: melodramat "Przyjaciel rodziny", thriller "Skutki miłości" oraz polityczna satyra o Giuliu Andreottim "Boski" (nagroda w Cannes).

Z Pennem w obsadzie łatwiej było zdobyć pieniądze?

Oczywiście. Zupełnie inaczej wyglądały rozmowy z inwestorami. Od wielu z nich usłyszałem: Jeśli Sean powiedział "tak", to ja też mówię "tak".

Jako Cheyenne Penn stworzył wyrazistą kreację upadłego gwiazdora, któremu nigdy nie udało się dorosnąć. Tak wyobrażał pan sobie swojego bohatera?

Przed rozpoczęciem zdjęć dużo rozmawialiśmy. Wspólnie rysowaliśmy w wyobraźni postać Cheyenne'a. Ale od chwili, gdy padł pierwszy klaps i na moich oczach ten pięćdziesięcioletni rockman zaczął się materializować, nie mogłem wyjść z podziwu dla maestrii Seana. Widziałem, jak naszkicowany na papierze bohater nabiera realnych kształtów, jak czerpie z doświadczenia aktora. To on go ulepił, wymyślił nawet jego spowolnione ruchy.  Pokazał naiwność i niedojrzałość. Myślę, że wszyscy doroślejemy z pewnym trudem, ale gwiazdom rocka przychodzi to szczególnie trudno.

W pana filmie obok opowieści o rockmanie jest też współczesne rozliczenie z Holokaustem.

To jeszcze jeden powód, dla którego musiałem nakręcić "Wszystkie odloty..." w Stanach. Cheyenne po śmierci ojca postanawia wypełnić jego wolę i zemścić się na hitlerowskim oprawcy. We Włoszech stosunek do nazizmu jest, ze względu na naszą historię, dość skomplikowany. Poza tym większość zbrodniarzy wojennych ukryła się właśnie w Ameryce Południowej albo w USA. Dziennikarze pytają mnie, co jest dla mnie we "Wszystkich odlotach..." ważniejsze: opowieść o strachu przed dorastaniem czy holokaustowa pointa. Odpowiadam: wszystko jest istotne. Także przewijająca się w tle Ameryka. I oczywiście muzyka.

Pozyskał pan do filmu Davida Byrne'a, lidera zespołu Talking Heads.

Umówiliśmy się, że w ścieżce dźwiękowej pojawi się muzyka w stylu lat 80., z okresu, gdy Cheyenne święcił największe triumfy, bo dla niego czas niemal stanął w miejscu. Nie akceptuje zmian, nie przyjmuje nawet do wiadomości istnienia telefonów komórkowych. Nie ukrywam, że tworząc mojego bohatera, myślałem o Byrne'em. Chciałem mu złożyć coś w rodzaju hołdu. On był zawsze moim idolem, uwielbiałem jego muzykę. Dlatego, kiedy spotkałem się z nim kiedyś po koncercie w Turynie, zaproponowałem mu współpracę. Zgodził się, choć uważał, że i tak nic z tego projektu nie wyjdzie. Ale udało się i David nie wycofał się z obietnicy.

Sam też grał pan kiedyś w jakimś zespole?

W zespole nie, ale uczyłem się brzdąkać na gitarze. Nie szło mi to najlepiej. Jak widać, nie zostałem muzykiem, tylko reżyserem.

Żałował pan?

Nigdy. Ale pozostała tęsknota. I właśnie z niej narodziły się "Wszystkie odloty Cheyenne'a".

rozmawiała Barbara Hollender

Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"