Dla mnie jest pan konstruktorem scenicznym.
Uwielbiam technologię, mechanizmy pomagające metafizyce teatralnej, ułatwiające czarowanie widza. Oczywiście takie sztuczki powinny czemuś służyć, choćby temu, by widz mógł przez chwilę oderwać się od codzienności i pomarzyć. Lubię silniki, systemy sterowania, mechanizmy, dzięki którym możemy poruszać przestrzenią. „Latający Holender" jest przykładem korzystania z techniki, która służy zobrazowaniu żywiołów.
Technika pomaga scenografowi?
Zdecydowanie, dziś buduje się dekoracje inaczej niż kilkanaście lat temu. Kiedy zaczynałem pracę w Operze Narodowej, używano tradycyjnych materiałów: drewna, płótna, papier mache czy styropianu. Dzisiaj korzystamy z aluminium, form plastikowych, dekoracje są lżejsze, a przy tym bardziej wytrzymałe i dostosowane do koprodukcyjnych podróży, czyli łatwe w montażu. Mechanika stała się tańsza, a więc i bardziej dostępna dla teatru.
Po premierze zostawia pan spektakl, czy też chce go doskonalić?
Szybko odcinam się emocjonalnie, potrzebuję nabrać dystansu. Na ogół do ostatnich chwili przed premierą dopracowuje się rozmaite szczegóły, wówczas ciężko zachować obiektywizm. Do swoich spektakli lubię więc wracać po kilku miesiącach, widzę wówczas, jak funkcjonują moje pomysły.
Co więc pan zrobi po premierze „Latającego Holendra"?
Kończę dwa projekty, jednym z nich jest „Tannhäuser" w Strasburgu, w dwa tygodnie po warszawskiej premierze muszę być gotowy z prezentacją. Równolegle pracuję nad „Diabłami z Loudun" Pendereckiego w Kopenhadze, będzie to koprodukcja z Operą Narodową, Wilnem i Edynburgiem. No i cały czas dyskutujemy z Mariuszem Trelińskim o „ Manon Lescaut", znów odrabiając lekcje pokory wobec Pucciniego.
rozmawiał Jacek Marczyński