Gdyby żył do dziś, z pewnością opływałby w dostatek. Miałby na koncie kilkanaście ekranizacji swojej prozy, tłumaczenia na wiele języków i kolejne, regularne wznowienia przynajmniej kilku swoich najlepszych powieści i tomów opowiadań.
Philip K. Dick, bo o nim mowa, nie doczekał jednak nawet premiery pierwszego i – jak się miało później okazać – najlepszego filmu, nakręconego na podstawie jego opowiadania. Nigdy nie zobaczył pełnej, ukończonej wersji „Łowcy androidów" (1982) Ridleya Scotta, ani nie zdążył skorzystać z profitów należnych autorom flirtującym z Hollywood. Prawdziwe zainteresowanie jego twórczością, zarówno w kręgach czytelniczych, jak i wśród scenarzystów „fabryki snów" zaczęło się dopiero po śmierci pisarza. Dick praktycznie przez całe życie klepał biedę, a jego książki cieszyły się umiarkowanym powodzeniem. Wprawdzie w 1963 roku za powieść „Człowiek z Wysokiego Zamku" otrzymał prestiżową nagrodę Hugo, jednak nie przełożyło się to na oszałamiającą popularność. Dla fanów SF był po prostu za trudny, zbyt wyrafinowany. W oczach pozostałych dyskwalifikowała go etykieta pisarza science fiction, który to nurt przez dziesiątki lat nie był traktowany jak „poważna" literatura.
Swoista rehabilitacja Philipa K. Dicka przypadła na lata 80. i 90., kiedy po premierze „Łowcy androidów" ogromnie wzrosło zainteresowanie jego powieściami i opowiadaniami. Wtedy też szuflada z napisem „science fiction" okazała się dla niego zdecydowanie za ciasna, bo używane przez niego futurystyczne scenerie, zdarzenia i atrybuty zaczęto interpretować jako jedynie narzędzia do powiedzenia czegoś ważnego o kondycji człowieka, świata, czy wręcz do filozoficznych rozważań o Bogu. I choć w dalszym ciągu jego twórczość dla jednych pozostała zbyt skomplikowana (jak na SF), a dla drugich za mało wysmakowana literacko, by wynieść pisarza na piedestał – Dick stał się autorem modnym.
Na popularność pisarza nie pozostało głuche Hollywood, które wiele razy sięgało po jego powieści i opowiadania. Wprawdzie żadna z tych ekranizacji nie wytrzymuje porównania z „Łowcą androidów", ale większość z nich okazała się przynajmniej sukcesem kasowym. „Pamięć absolutna" (1990) z Arnoldem Schwarzeneggerem, „Impostor: test na człowieczeństwo" (2001) z Garym Sinise'em czy „Raport mniejszości" (2002) z Tomem Cruise'em i w reżyserii Stevena Spielberga niekoniecznie oddały istotę prozy Dicka, ale sprawdziły się jako kawał niezłej rozrywki i przyciągnęły do kin rzesze widzów. W kolejce czeka jeszcze kilka świetnych powieści i z tuzin jego znakomitych opowiadań, które prędzej czy później staną się podstawą kolejnych kinowych przebojów.
Ostatnią ekranizacją prozy Dicka są „Władcy umysłów" (2011), których zobaczymy na antenie Canal + w najbliższą sobotę. Przeniesienia znakomitego opowiadania „The Adjustment Team" na ekran podjął się debiutant George Nolfi, skądinąd niezły scenarzysta („Ultimatum Bourne'a", „Ocean's Twelve: Dogrywka"). Jak to zwykle bywało z prozą Dicka, tak i tu wiele spraw ważnych dla pisarza musiało ustąpić pola kwestiom ważniejszym z punktu widzenia reżysera i producenta. Kluczowy wątek na szczęście pozostał. Główny bohater filmu David Norris (grany przez Matta Damona), robiący błyskotliwą karierę młody polityk, odkrywa istnienie tajemniczej i na pierwszy rzut oka złowrogiej organizacji, która czuwa, by wszystko na świecie przebiegało zgodnie z wcześniej ustalonym planem.