Fragmenty tekstu z tygodnika "Uważam Rze"
Przykłady gigantów jazzu dekonspirują iluzoryczność rutynowego podejścia do miary czasu. Dziś, gdy 50-latek przez młode pokolenie uważany jest za omszałego starca, 82-letniemu Sonny'emu Rollinsowi, 79-letniemu Wayne'owi Shorterowi czy 72-letniemu Herbiemu Hancockowi wypadałoby pełnić już tylko funkcje okazów muzealnych. I ci legendarni Amerykanie, i nasz 70-latek Tomasz Stańko imponują jednak aktywnością oraz inwencją, jakiej mogą im pozazdrościć artyści młodsi o parę dziesięcioleci.
Gdy w warszawskim mieszkaniu Stańki przy ulicy Rozbrat popija się zieloną herbatę i gawędzi o muzyce Afryki, o muzeach w Nowym Jorku (artysta ma tam drugi dom), o trasach oraz nagraniach w Europie i USA, o projektach z Wojtkiem Waglewskim w Warszawie, a z Quincym Jonesem w Gdańsku, o gwiazdach, które Tomek zaprosi na festiwal w Bielsku-Białej, gdzie jest dyrektorem artystycznym – wpada się w świat człowieka ruchu. I to precyzyjnie zaplanowanego, choć żywiołem Stańki była zawsze spontaniczność. (...)
– Mam bardzo ugruntowane poczucie własnej wartości i nie boję się żadnych zestawień, ale niewątpliwie wyrosłem z Komedy – wyznaje Stańko. Startu w jego zespole nie zapomni nigdy.
– W 1963 r. przyjechałem do Warszawy na Jazz Jamboree tylko po to, by posłuchać, jak grają inni. Nagle w kuluarach filharmonii, gdzie się wtedy odbywał festiwal, powiedzieli mi, że szuka mnie Komeda. Zabrzmiało to dla mnie tak, jakby wzywał mnie sam Bóg – wspominał już na tych łamach Tomasz Stańko. – Myślałem, że to żarty, ale okazało się, że Krzysztof Komeda rzeczywiście szukał nagłego zastępstwa za swego duńskiego trębacza. Polecił mnie występujący już wtedy u niego saksofonista Michał Urbaniak. (...)