Na głodzie sławy

„Betlej" przybył pod Wawel, by z właściwą sobie głębią rozpoznać zagadnienie współczesnej konsumpcji – to znaczy, tak nam się wydaje, bo podczas miesięcznej głodówki pisał raczej o kawiorze i „dymaniu"

Publikacja: 02.09.2012 19:00

Na głodzie sławy

Foto: EAST NEWS, Jan Graczyśski Jan Graczyśski

Red

Moja matka była przerażona, gdy zobaczyła słowo „judeocepelia" na moim nadgarstku. Obawiała się, że to kolejny tatuaż. Odetchnęła z wyraźną ulgą, gdy wytłumaczyłam jej, że tylko zanotowałam długopisem to, jak określa twórczość Rafała Betlejewskiego mąż mojej dziewczyny. Całkiem trafnie, ale – jak się okazało po wnikliwej analizie twórczości artysty – niewystarczająco.

Jak twierdzi jeden z najbardziej wpływowych współczesnych historyków Dominick LaCapra, nostalgiczny, sentymentalny zwrot do przeszłości jest zjawiskiem podejrzanym. Jeśli dodatkowo jest ona przekazywana w niezwykle wdzięcznej, skonwencjonalizowanej formie, to otrzymujemy niezły opis działalności Rafała Betlejewskiego.

Masowe poruszenie wokół „Sąsiadów" Grossa uświadomiło mu, jak wyznaje, wagę tematu. Zrozumiał, że oto jest świadkiem „najważniejszego wydarzenia dekady" i że jako performer musi zabrać głos w tej sprawie, odnieść się do niej na niwie artystycznej. Jego pierwszą akcją dotyczącą tego tematu było „Tęsknię za Tobą, Żydzie". Performer i prezes Stowarzyszenia Ludzi Reklamy postawił sobie za cel przywrócić pamięci zbiorowej niemal 3 mln polskich Żydów – ofiar Holocaustu.

Projekt ten przeszedł ewolucję: od pisania na murach hasła, do namawiania „zwykłych" ludzi, z miejscowości, w których przed wojną żyła mniejszość żydowska, do fotografowania się z pustym krzesłem i spisywania wspomnień. Sam pisał o akcji: „Użycie słowa »Żyd« jest tu jak najbardziej świadome. Staram się w ten sposób uruchomić zawarte w nim kalki uprzedzeń – te same, które siedzą także w mojej głowie. Dobór medium – murala, który w polskiej rzeczywistości zarezerwowany jest dla wypowiedzi antysemickich – także jest w pełni świadomy".

Jest to ten poziom sympatycznej inicjatywy w dziedzinie stosunków polsko-żydowskich, którą z radością przyjmuje „Gazeta Wyborcza". Była to narracja, która w końcu nie bolała i odwracała uwagę od dyskusji nad polską współodpowiedzialnością. Betlejewski zwolnił odbiorców z konieczności obcowania z dojmującym faktem, że w Polsce dokonano eksterminacji 6 mln Żydów. Oszczędził im tego, co w 1997 r. na weneckim Bienalle zaprezentował widzom Zbigniew Libera. Obóz koncentracyjny z klocków Lego obnażał mechanizm przemysłowej eksterminacji; mechanizm opierający się na przyjętej przez większość dehumanizacji pewnej mniejszości.

Tęsknimy za smerfami, nie pytamy o Gargamela

Libera szokował formą i zostawiał odbiorcę sam na sam z pytaniem, na ile system i nasza zgoda na niego miały wpływ na jego działanie oraz trwałość. Betlejewski zaś zbudował opowieść wokół figury „Żyda-zwierzątka" – sympatycznej maskotki, która w trakcie zawieruchy wojennej gdzieś się zapodziała. Głębia narracji wokół wymordowanej mniejszości jest porównywalna z tą, jaką mamy w „Smerfach". Te sympatyczne, dziwnie ubrane stworzonka mają potężnego wroga w postaci Gargamela, lecz w tej opowieści nie ma miejsca na cyklon B, szmalcowników i wyrwane zęby. U Betlejewskiego „Żyd" staje się miłym dodatkiem świadczącym o tęsknocie za światem, który bezpowrotnie przeminął – tak, jak przemija dzieciństwo. To Żyd, który nie chodzi w dziwacznym chałacie, nie śmierdzi czosnkiem, nie zabił Pana Jezusa i nie mówi niezrozumiałym językiem. To Żyd z kartonu, urocza „judeocepelia". „Artysta" nawet nie próbuje zdobyć się na pogłębioną refleksję nad kompletną odmiennością wojennego doświadczenia Żydów i Polaków, za to radzi, że „dla Polaków synonimem słowa »Zagłada« powinno być słowo »Utrata«".

Prostota przekazu, która była potężną siłą napędową projektu Libery, została zastąpiona prostactwem. Za „sympatyczną inicjatywą" Betlejewskiego nie szło też pytanie, kto za tym Żydem tęskni? Bo przecież nie tęsknią za nim ani osoby sportretowane przez Grossa w „Strachu" czy „Złotych żniwach", ani nawet mieszkańcy Muranowa, gdzie izraelska artystka Yael Bartana budowała kibuc. A wartość artystyczna projektu „Betleja" jest dokładnie taka sama, jak figurek z masy solnej, przedstawiających Żyda z pieniążkiem, sprzedawanych na krakowskim Kazimierzu.

Zachęcony dopingiem zwolenników taniego katharsis i odkupienia win w weekend poszedł o krok dalej. W rocznicę pogromu w Jedwabnem spalił stodołę. Co prawda stodoła nie była ani w Jedwabnem, ani pełna Żydów, ale miały w niej spłonąć karteczki będące symbolem nieżyczliwych myśli Polaków względem Żydów. Skończyło się efektownym pożarem, jak z ekranizacji „Quo vadis". Atmosferę pikniku popsuł nieco tylko protest dwojga studentów, którzy ze stodoły zostali usunięci siłą, choć pojawiały się głosy, że happening byłby ciekawszy, gdyby w niej zostali. Jeśli istnieje coś takiego jak „przedsiębiorstwo Holocaust", to jest to właśnie tego typu tanie żerowanie na Zagładzie. Betlejewski zapewne sprzedawałby ten temat do końca swych dni, produkując kolejne tego typu akcje, gdyby nie przestał on być tak medialny i nawet prawica nie spuściła z tonu. Również wydanie kolejnych książek Grossa nie zainspirowało „Betleja" do kontynuowania tej drogi.

I w tym miejscu litościwie należałoby zakończyć ten tekst. „Betlej" mógł również okazać litość światu i liczyć na wzajemność. Nie zrobił tego jednak.

Za chwilę uwagi oddam wszystko – poza toi toiem

Rafał Betlejewski pozostał na orbicie swoiście pojmowanych wykluczeń. Latem tego roku zorganizował projekt „Hunger", który rozgrywał się pod Wawelem. „Artysta" miał przez miesiąc mieszkać w kontenerze, nie jeść i nie uprawiać seksu.

Próbowałam zrozumieć, jaki jest cel tej „akcji artystycznej", śledząc 609 jego wpisów na blogu Betlej-hunger.blogspot.com. Brnęłam przez ekstatyczne wynurzenia o kanapkach z masłem i kawiorem, makaronie z gorgonzolą i fantazje o „dymaniu" baristki z coffeeheaven i tak dalej, i tak dalej – przez podszytą seksizmem, klasizmem i rasizmem grafomanię, przez zalewający czytelnika nadwiślański foodporn i egotyzm. Najdoskonalszą emanacją tego ostatniego był wpis o rozdwojeniu jaźni, gdzie performer i prezes Stowarzyszenia Ludzi Reklamy rozdziela się na dwa byty „Rafała Betlejewskiego" i „Betleja": „Ja jestem Betlej i proszę mnie nie mylić z niejakim Rafałem Betlejewskim (...) fakt, że Rafał Betlejewski, i za to mu jestem wdzięczny, użycza mi w tej chwili ciała. Gdyby nie ta przysługa, musiałbym ciągle siedzieć w Internecie jako szczególna potencjalność istnienia, a tak mogę się wreszcie zmaterializować. (...) Mamy jednak układ, w czasie gdy odzyskuje ciało, nie może go karmić ani używać w żaden konsumpcyjny sposób, choć podejrzewam, że trochę oszukuje i czyta książki". O co chodzi? Nie mam pojęcia.

Pod pozorem wprowadzenia przez „akcję artystyczną" do dyskursu publicznego problemu nadmiernej konsumpcji i wykluczenia ekonomicznego po raz kolejny dał się poznać jako w gruncie rzeczy cyniczny biznesmen. Jeszcze w grudniu 2011 r. roił mu się pawilon podwieszany na linach w parku. Koniec końców miejscem jego sprzeciwu był czysty i schludny kontener mieszkalny o wymiarach mniej więcej 6 na 4,5 m, co daje mu około 27 mkw. powierzchni mieszkaniowej na osobę. Ciężko sobie przypomnieć, by tak komfortowymi warunkami dysponowali ludzie zmuszeni do mieszkania w lokalach socjalnych czy bezdomni. Nie mówiąc już o dziesiątkach milionów ludzi z krajów biednego Południa, którzy czegoś takiego nie widzieli nawet na oczy. Dojmująco bolesne dla artysty musi być korzystanie z toi toia, na którym powiesił kartkę „Private" i założył kłódkę. Nic dziwnego. Przecież żaden szanujący się performer nie chciałby dzielić swoich intymnych doświadczeń fizjologicznych z turystami czy – co gorsza – innymi bezdomnymi. Co więcej, jest w stanie przejmująco to umotywować: „Lewicowość jest zideologizowaną pogardą dla słabszych. Odrzucenie osobistej siły na rzecz przemocy instytucjonalnej, ideologicznej. Na rzecz przewagi grupy. Odmawiasz bliźniemu toalety? – pyta mnie rozgoryczony blondyn, przed którym zamknąłem na klucz moją oazę prywatnego sikania. (...) Blondyn szantażuje mnie moralnie, MNIE, który głoduje tu za sprawy świata, używając języka religijnego i odwołując się do etyki decyzji. Siadam na pryczy, zakrywam rękami twarz i ważę te jego słowa. Co za menda, myślę sobie".

„Betlej" udaje, że jego „sztuka" jest interakcyjna – chętnie zaprasza do siebie ludzi, o ile mają oni ze sobą aparaty i kamery. Wydaje się, że tym, co powodowało „artystą", by zająć stanowisko w tej właśnie sprawie, jest nieustająca potrzeba medialnego szumu wokół własnego nazwiska, na którą Amerykanie mają wdzięczne określenie „attentionwhorism".

Zadowoleni z siebie są również urzędnicy miejscy – mogą się pochwalić, że „Betlej" to świetny artysta, który z powodzeniem realizuje ciekawe projekty w przestrzeni miejskiej. – To, że jego ostatni projekt odbywa się w Krakowie, udowadnia, iż coś ważnego w sztuce zaczyna się zmieniać w naszym mieście – mówiła wiceprezydent miasta Magdalena Sroka.

Ruch Occupy dogorywa, więc podejrzewam, że wkrótce skończy się koniunktura również na „Hunger". Betlejewski kreuje się na „artystę zaangażowanego", jednak jego performance można ustawić w supermarkecie na jednej półce, z czerwonymi koszulkami z Che Guevarą – ta sama głębia świadcząca o podobnej wrażliwości społecznej. Betlejewski po prostu sprzedaje „sztukę zaangażowaną" jak dobry, neoliberalny produkt, ignorując fakt, że po raz kolejny narrację o wykluczonych/nieobecnych prowadzi z pozycji siły. My jednak oddajmy głos „artyście": „Myślę o tym całym świecie, z którego zrezygnowałem, który porzuciłem, i wyobrażam sobie, że jestem jedyną osobą cierpiącą za wszystkie jego niedoskonałości. Za błędy ludzkości. Ukarałem się za nie swoje winy, za winy cywilizacji. Odjąłem sobie od ust, podczas gdy inni żrą w najlepsze. Przestałem rżnąć te różne wspaniałe dziewczęta, podczas gdy inni... ech... wyszedłem z Matrixa i żałuję, że nie wziąłem niebieskiej tabletki zapomnienia. Mam doła. W tajemnicy przed Kazikiem (pan, który pomieszkiwał z „Betlejem") zeżarłem tabliczkę mlecznej czekolady Alpen Gold".

Moja matka była przerażona, gdy zobaczyła słowo „judeocepelia" na moim nadgarstku. Obawiała się, że to kolejny tatuaż. Odetchnęła z wyraźną ulgą, gdy wytłumaczyłam jej, że tylko zanotowałam długopisem to, jak określa twórczość Rafała Betlejewskiego mąż mojej dziewczyny. Całkiem trafnie, ale – jak się okazało po wnikliwej analizie twórczości artysty – niewystarczająco.

Jak twierdzi jeden z najbardziej wpływowych współczesnych historyków Dominick LaCapra, nostalgiczny, sentymentalny zwrot do przeszłości jest zjawiskiem podejrzanym. Jeśli dodatkowo jest ona przekazywana w niezwykle wdzięcznej, skonwencjonalizowanej formie, to otrzymujemy niezły opis działalności Rafała Betlejewskiego.

Pozostało 93% artykułu
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla