Byłem w jury konkursu ON AIR. Wypadałoby wyspowiadać się z werdyktu, ale że jest on znany z prasowych doniesień (jednogłośnie wygrał turecki dramat Kuma, ukazujący stosunki panujące w środowisku tureckich emigrantów w Austrii), skupię się na wydarzeniach, które połączyła dziwna filmowa energia.
Otóż pierwszego dnia honorowego Złotego Anioła za całokształt twórczości odbierała Geraldine Chaplin. Któż nie pamięta jej wielkich ról w filmach Carlosa Saury takich jakMrożony peppermint, Nakarmić kruki, Elizo,moje życie, albo zapadających w pamięć epizodów w Buffalo Bill i Indianie Roberta Altmana, czy Porozmawiaj z nią Almodovara. Młodsi kinomani kojarzą jej twarz ze współczesnych hiszpańskich horrorów, takich jakSierociniec, gdzie pojawiała się zwykle jako postać z innego świata: na wpół człowiek, na wpół duch.
Podczas odbioru nagrody artystka uraczyła nas pyszną opowieścią o swej wczesnej młodości i pracy w charakterze pomocy domowej w rodzinie polskich emigrantów – dystyngowanych arystokratów. Od nich nauczyła się pięknego polskiego przekleństwa „psia krew", którego używa po dziś dzień.
Kiedy widziałem tę pełną życia, a przecież mającą już swoje lata panią, żywiołowo opowiadającą o przeżyciach z młodości, przez chwilę pomyślałem, że stoi przede mną wielki Charles Chaplin: w swym nieodłącznym meloniku, za dużych butach, z laseczką, przegania ludzkie utrapienia, zamieniając je w śmiech.