Nasz znakomity tenor nie występuje w musicalu. Jest gwiazdą najnowszej premiery Metropolitan: „Rigoletta" Giuseppe Verdiego. Akcja opery została jednak przeniesiona z XVI-wiecznej Mantui do kasyna w Las Vegas z lat 60. ubiegłego stulecia. A dokonujący nieustannych podbojów erotycznych władca włoskiego państewka zamienił się w słynnego piosenkarza otoczonego tłumem atrakcyjnych kobiet. Reżyser wzorował się zaś na postaci Franka Sinatry.
„Rigoletto" był najbardziej oczekiwaną premierą sezonu w Nowym Jorku i miał potwierdzić, że najsłynniejszy teatr operowy odchodzi od inscenizacyjnej rutyny. Dyrektor Peter Gelb, który chętnie angażuje reżyserów odnoszących sukcesy na Broadwayu, powierzył inscenizację Michaelowi Mayerowi. Kilka lat temu zdobył on prestiżową nagrodę Tony za reżyserię rockowego musicalu „Przebudzenie wiosny" według sztuki Wedekinda.
Jak na Nowy Jork zrobił spektakl rewolucyjny. Akcja „Rigoletta" przenosi się do różnych wnętrz kasyna, porywacze Gildy zamiast drabiny (jak w oryginale) używają windy, a ciało zamordowanej dziewczyny zostaje wywiezione w bagażniku samochodu.
Krytycy spierają się o to przedstawienie. Jedni piszą, że to spektakl „szalenie zabawny, pomysłowy, a zarazem głęboko smutny" („Bloomberg News"), inni że „przereklamowany" („Daily News"). Podoba się przemiana Księcia Mantui z arią o kobietach do zdobycia we Franka Sinatrę śpiewające na tle rewiowych girls, jakby żywcem przeniesionych z Las Vegas. Ale inscenizacja Mayera ma wiele wad, które w „New York Timesie" punktuje najważniejszy amerykański recenzent operowy Anthony Tommasini. Jego zdaniem reżyserowi zabrakło zwłaszcza pomysłu na tytułowego bohatera. U Verdiego Rigoletto to dworski błazen, ale i organizator erotycznych rozrywek Księcia.