Niewolnik aktorskich emocji

Janusz Gajos o tym, co dostarcza mu adrenaliny, i nowym filmie Ryszarda Bugajskiego - opowiada Barbarze Hollender

Publikacja: 30.03.2013 09:52

W „Układzie zamkniętym" Ryszarda Bugajskiego gra pan prokuratora o niechlubnej partyjnej przeszłości. To jeden z nielicznych polskich filmów należących do nurtu kina politycznego.

Zobacz galerię zdjęć


Janusz Gajos:

Nie chciałbym, żeby ten film został przypisany konkretnej opcji politycznej. Dla mnie to opowieść o naszych przypadłościach w życiu społecznym. Niektórzy uznali, że w 1989 roku w Polsce zaczął się raj. A przecież zmiana ustroju nie sprawia, że ludzie przestają być zakłamani, chciwi, nieuczciwi. Charakteru i przyzwyczajeń nie da się przekształcić jednym ruchem. Stary sposób myślenia ciągnie się siłą bezwładności. I o tym też jest ten film.

Bugajski pokazuje, że ludzie kiedyś skompromitowani wcale nie zostali odstawieni na boczny tor. Wciąż zajmują wysokie stanowiska, także w administracji państwowej i instytucjach wymiaru sprawiedliwości.

W filmie retrospekcje cofają nas do czasu studiów mojego bohatera. Pytałem Bugajskiego: „Co się działo później? Jak to się stało, że facet z taką przeszłością pełni odpowiedzialne funkcje w nowym systemie?". Mogłem zagrać człowieka, który do późnego wieku został na stanowisku, zachowując swój cynizm. Ale też mógł to być inny przypadek. Wielu ludzi w okresie transformacji przewartościowało podejście do życia, polityki. Nie ukrywam, że mieliśmy trudności ze zdefiniowaniem tej postaci.

Kino często oferowało panu takie role: w „Człowieku z żelaza", w „Dyrygencie", w „Ucieczce z kina Wolność", w „Psach", w „Przesłuchaniu". I zwykle pan tych ludzi bronił, pokazując także ich ludzką twarz.

Starałem się znaleźć coś, co dawało szansę spojrzenia na bohatera jak na człowieka. To rodzaj uczciwości w traktowaniu postaci. Nawet w majorze z „Przesłuchania", który jest symbolem zła, próbowałem dogrzebać się jakiejś ludzkiej cechy.

Rzadko staje pan przed kamerą. Zastanawiam się, jak pan wybiera role. Czy aktor w pana wieku, z pana doświadczeniem i talentem, ma co grać?

W scenariuszach szukam prawdy. Czegoś, co mógłbym z podniesionym czołem zaproponować publiczności. Chcę mówić o sprawach poważnych, szanując inteligencję widza. Niestety, dla młodych twórców aktor 70-letni jest niemal jedną nogą w grobie. Oferują mi role umierających dziadków. A mnie ten zawód wciąż fascynuje, dostarcza soków życia i zastrzyku adrenaliny.

Kazimierz Kutz powiedział kiedyś, że wielkiego aktora uczyniło z pana poczucie odtrącenia. To, że zdawał pan kilka razy do szkoły. To, że po „Czterech pancernych i psie" długo utożsamiano pana z blond chłopcem z niebieskimi oczami. A pan chciał pokazać, że jest kimś innym. I dopiero po latach przerwy wrócił pan na ekran jako dojrzały aktor.

Przeżyłem dwa niełatwe okresy. Jako młody chłopak wiedziałem, że bardzo chcę być aktorem, a ludzie, od których to zależało, tłumaczyli mi, żebym dał sobie spokój. Odsłużyłem wojsko i spróbowałem jeszcze raz. Kiedy za czwartym podejściem się udało, miałem poczucie, że coś sobie i innym udowodniłem. W szkole zaczęto kiwać głowami, że się nadaję. A potem przyszedł serial, po którym znowu traktowano mnie jak młodego człowieka, który zdobył popularność, ale niewiele umie. To mnie irytowało. Mając niecałe 30 lat, doszedłem do wniosku, że nie o to mi chodziło.

Jak pan reaguje, oglądając dzisiaj „Czterech pancernych"?

Dobrotliwym uśmiechem, jaki pojawia się przy oglądaniu albumu ze starymi zdjęciami. Miałem w tym serialu jedno szczęście: poznałem wielkich aktorów, uczyłem się zawodu w praktyce. Oczarowany patrzyłem, gdy Tadeusz Fijewski po klapsie stawał się innym człowiekiem, niż był przed chwilą. A to, co stało się potem? Musiałem swoje odczekać. Trzeba trochę pożyć i popracować.

Zmiana ustroju nie sprawia, że ludzie przestają być nieuczciwi, zakłamani, chciwi

A trzeba?

Tak. Sława może spaść na aktora w każdym momencie, do świadomego uprawiania tego zawodu się dorasta.

Jak patrzy pan na młodych ludzi, którzy marzą o roli w telenowelach? O tym, czego pan nie ceni?

Ze szkół teatralnych co roku wychodzi armia nowych aktorów. Na rynku robi się tłok. Serial, nawet mało wartościowy, jest próbą zaistnienia. Rzecz w tym, żeby znalazł się ktoś, kto młodego aktora wyciągnie z tłumu. Tak jak Zygmunt Hübner, który przychodził do teatru, oglądał spektakl i widział, że jakiś epizod jest świetnie zagrany.

A co pan mówi swoim studentom?

Staram się przekazać im własne doświadczenia. Można nauczyć się teorii, historii, ale sedna aktorstwa – nie. To każdy musi znaleźć w sobie. Powtarzam więc studentom: „Szukaj, a ja ci pomogę, bo dzięki swojemu doświadczeniu chyba wiem, jak ta forma powinna wyglądać".

Chyba czy wiem?

Nie ma gotowych przepisów aktorskich. Mam wrażenie, że młodzi ludzie czasem oczekują recept. A tymczasem niezależnie od wieku zawsze lepienie postaci zaczyna się od nowa.

Ale można chyba przygotować się do roli jak De Niro? Uczyć się boksu albo spędzać czas na oddziale psychiatrycznym?

Na końcu i tak decyduje wrażliwość. Intuicja, wyczulenie na prawdę. To podstawa, potem dopiero trzeba świadomie budować bohatera i znaleźć formę, która pozwoli najlepiej dotrzeć do widza.

A jest coś takiego jak charakter aktora? Skłonność do życia ekspansywnego, publicznego? Dzisiaj gwiazdy fotografują się w domu i w czasie bankietów. Pan jest zaprzeczeniem tego stylu.

Nie ma charakteru aktora. Jest charakter człowieka. Są tacy, którzy chcą być rozpoznawalni. Przypominają, że istnieją, nawet przygotowując z fotografami ustawki. Nie jestem zwolennikiem narzucania się za wszelką cenę. I widać też tak można.

Są role, które panu samemu wydają się ważne?

W teatrze długo nie miałem okazji grywać ważnych rzeczy. Byłem u Dudka Dziewońskiego, gdzie się wiele nauczyłem, potem wylądowałem u Gustawa Holoubka, krótko to trwało. Ważny stał się dla mnie „Swidrygajłow" w Powszechnym. Dotknąłem w nim czegoś, co mnie szalenie frapowało. Jak to u Dostojewskiego. Czym jest dobro? Skąd się wzięło zło? Czy zło zawsze jest złem, a dobro dobrem? Ta grzebanina w uczuciach jest niesamowita. W kinie przełomowe było dla mnie spotkanie z Filipem Bajonem, który mnie – facetowi po „Pancernych" i Tureckim – zaproponował w „Wahadełku" rolę człowieka chorego na schizofrenię, niedającego sobie rady z życiem i relacjami z matką. Spotkanie z Kazimierzem Kutzem dotyczyło tego samego, tylko na o wiele większą skalę. „Opowieści Hollywoodu" były wyzwaniem, które dawało wielką szansę ale wymagało sporej odwagi. Kutz zaryzykował i chwała mu za to.

Łączył was Śląsk, pan przecież pochodzi z Dąbrowy Górniczej.

No, nie, on mówi, że jestem „pieprzonym Zagłębiakiem". Takie spotkania budują nowe życie człowieka, który jest na bocznym torze. Wiele mu zawdzięczam.

Nigdy nie zrezygnował pan z teatru. On jest stale ważny?

Najważniejszy. Wiele rzeczy w nim wydaje mi się dziś chybionych i nadętych niepotrzebną pychą. Tymczasem teatr jest jedynym rodzajem sztuki, który musi działać tu i teraz. Nie może czekać. Muzyka, literatura, malarstwo mogą zostać odkryte po latach, gdy przyjdzie ich czas. Teatr musi się stać i osiągnąć swój cel dzisiaj o 19. Jeśli tego nie zrobi, przegrywa. No, ale jednocześnie rozumiem, że nowej formy szukać trzeba. I pocieszam się, że z każdej zawieruchy wypływa coś, co potem jest użyteczne.

Ucieczką jest dla pana fotografia. Tam pokazuje pan, jak pan widzi świat.

Fotografowanie sprawia mi przyjemność. To dla mnie rodzaj uwolnionego od wszelkich rygorów oglądania świata. Przyzwoitość kazała mi zajrzeć do podręczników, jak to działa, jak komponuje się kadr. Ale znajduję w nich rzeczy, które już i tak wiem i wyczuwam intuicyjnie.

W zdjęciach z teatru jest pana stosunek do aktorstwa i męki, która się z tym zawodem wiąże.

Dobrze pamiętam zapach, kiedy po raz pierwszy wszedłem za kulisy. I swoje emocje, gdy zobaczyłem, jak wygląda pusta widownia. Lubię tajemnicę teatru, która dla kogoś niezwiązanego z tym tak emocjonalnie może się wydawać bredzeniem od rzeczy, ale ja jestem niewolnikiem tych emocji.

I znowu wychodzi z pana ta wielka miłość do zawodu. Pan chyba lubi być aktorem?

Bardzo. Lubię nawet myśleć o tym zawodzie. On mnie trzyma w pionie.

—rozmawiała Barbara Hollender

Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Muzeum otwarte - muzeum zamknięte, czyli trudne życie MSN
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Program kulturalny polskiej prezydencji w Radzie UE 2025
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Laury dla laureatek Nobla