Muszę przyznać się, że „Romeo i Julia" należy do tych moich przedstawień, które sprawiły mi największą satysfakcję, zarówno podczas pracy w 2008 roku w Scottish Ballet, jak i dzięki osiągniętemu efektowi. „Romea i Julii" nie potraktowałem jako baletu romantycznego, ten temat ma dla mnie silny aspekt polityczny, podobnie jak u Szekspira. Postanowiłem rozpocząć akcję w latach 30. XX wieku we Włoszech, potem przenieść ją w czas optymizmu po II wojnie światowej aż do naszej trudnej współczesności. Praca w Edynburgu była niesłychanie inspirująca, panowała twórcza atmosfera, miałem wspaniałą Julię, a przedstawienia przyjmowano w Anglii i Szkocji bardzo dobrze. Postanowiłem wrócić do „Romea i Julii", a spektakl powstanie w koprodukcji amerykańskim Joffrey Ballet, gdzie premiera odbędzie się półtora miesiąca po naszej.
Czy o wyborze takiego baletu jak „Romeo i Julia" decyduje fakt, że dostrzega pan w zespole wykonawców tytułowych ról?
Po części tak, ale generalnie jestem w szczęśliwej sytuacji, gdyż mam tancerzy, mogących podjąć się rozmaitych zadań, którzy dysponują i techniką, i odpowiednią wrażliwością. Natomiast przy wyborze tego konkretnego tytułu kierowałem się chęcią pokazania mojego sposobu podejścia do Szekspirowskiego tematu.
Polski Balet Narodowy może w tej chwili podjąć każde wyzwanie?
Na pewno jest w stanie zrealizować bardzo dobrze każdy balet współczesny oparty na technice klasycznej, a także choreografie nowoczesne, takie jak na przykład „Święto wiosny" w wersji Emanuela Gata, które z każdym kolejnym przedstawieniem coraz bardziej zdobywa publiczność. Gdyby przyszło jednak zmierzyć się z absolutnie wielką klasyką, tak, by publiczność się nią zachłysnęła, to miałbym jeszcze pewne wątpliwości. Mam na myśli choćby choreografie George'a Balanchine'a, które są piekielnie trudne, a mogą być porywające.
Z klasycznego kanonu w przyszłym sezonie wybór padł na „Don Kichota".