Przy „Shout It Out Loud” z przełomowego albumu „Destroyer” z 1976 roku publika oszalała. Przebój gonił przebój, a artyści czarowali publiczność konferansjerką czy scenicznymi programowo seksitowskimi zaczepkami Gena. Najdłuższy język rocka i najpopularniejszy, po logo Stonesów, straszył widzów w każdej piosence. Trzeba oddać, że sprośne wywijasy basisty robią wrażenie. Znam takich, którzy przyjechali na koncert zobaczyć w akcji głównie język Simmonsa. Gene mógłby wpędzić w kompleksy niejedną jaszczurkę i nie tylko…
Temperaturę podgrzało – a gorąco było jak w piekle również dzięki buchającym snopom ognia – „Deuce”. Stanley dyrygował publicznością, która chóralnie odśpiewała „Say Yeah” w duchu „She Loves You” The Beatles. Kiss nigdy nie ukrywali, jak wielką inspiracją była dla nich liverpoolska czwórka. Stąd też zabójcza przebojowość utworów, która nie pozwoliła złapać oddechu również w trakcie „I Love It Loud”, „Heaven’s on Fire”. Festiwal beztroskiej radości zakończyło mroczne „War Machine”, w którym Gene nie tylko śpiewał, a jego bas był wiodącym instrumentem, ale również pluł ogniem. Radosne granie wróciło przy megahicie „Lick It Up” z wplecionym fragmentem “Won’t Get Fooled Again” The Who. Panowie nie oszczędzali się, co najbardziej rzucało się w oczy w przypadku Simmonsa, który mając już 69 lat męczył się szybciej niż 67-letni Stanley. Kiedy przeprowadzałem wywiad z Paulem dla miesięcznika „Teraz Rock” i zapytałem o kondycję sceniczną Kiss, przypominając, że ich starsi koledzy nie odchodzą na emeryturę, odpowiedział z rozbrajającą szczerością: „Stonesi nie występują w strojach i butach na kilkucentymetrowych koturnach. Dylan nie maluje się przed każdym występem. Aerosmith nie lata nad sceną. Gdybyśmy byli tylko bandą facetów, którzy wychodzą na scenę w dżinsach i koszulkach, pewnie moglibyśmy grać jeszcze spokojnie przez co najmniej dekadę w świetnej formie”. Stanleyowi formy nie sposób odmówić. Wciąż szczupły, umięśniony, nie oszczędzał się również wokalnie. Koledzy dziennikarze mówią, że śpiewa już z półplaybacku. Stojąc kilkanaście metrów od sceny czy też metr lub dwa od małej sceny, na której wykonał później dwa utwory, nie widziałem i nie słyszałem, żeby wspomagał się głosem z taśmy.
Powaliło „100,000 Years” z debiutu z perkusyjnym solo Erica Singera. Równiutko grał na dwie stopy, w tym samym czasie nonszalancko wycierając się ręcznikiem. Prosty cwaniacki chwyt, ale robił wrażenie. Mniej zachwycała gra drugiego nieoryginalnego muzyka w składzie Tommy’ego Thayera, którego gitara słyszalna była lepiej dopiero w drugiej części koncertu. Szkoda, że w pożegnalnym tourneé nie wziął udziału Ace Frehley, ale widocznie nie kalkulowało się obu liderom grupy dzielić się po równo wpływami z trasy. Do czasu „Cold Gin” Tommy zdążył się jednak już tak rozgrzać, że nie tylko popełnił brawurową solówkę, ale również celował z gitary snopami fajerwerków w monitory, które ustrzelone zanosiły się dymem.
Dla mnie najlepszym momentem koncertu było wykonanie „God of Thunder”, w którym Simmons nie tylko zagrał solo na legendarnym basie w kształcie topora, machał językiem, ale też pluł ogniem. Momentów zaskoczenia było więcej, choćby taki, gdy panowie unosili się nad scenę pod sam sufit czy gdy nagle Paul przeleciał nad publicznością i wylądował na małej scenie na środku stadionu, gdzie wykonał klasyczne „Love Gun”. W tłumie pozbawionym barierek zagrał też przebój „I Was Made for Lovin’ You”, podczas którego publiczność dosłownie oszalała. A przekrój widzów wahał się od równolatków Kiss po młodzież. I wszyscy odlatywali razem z zespołem. Nie widziałem i nie słyszałem, by ktokolwiek był niezadowolony. Podstawową część koncertu zakończyło „Black Diamond” z debiutu, śpiewane przez Stanleya i Singera. Gdy wrócili na bis, ten drugi zasiadł za wielkim fortepianem i wykonał jedną z najwspanialszych ballad rockowych w historii „Beth”. Nie wiem, czy 73-letni dzisiaj Peter Criss zrobiłby to dzisiaj lepiej. Szaleństwo zespołowe wróciło przy „Crazy Crazy Nights” i zamykającym show „Rock and Roll All Nite” wyśpiewanym przez wypełnioną po brzegi Tauron Arenę.
Kiedy zapaliły się światła i z taśmy popłynęło „God Gave Rock and Roll to You II”, miałem wrażenie, że wychodzę z koncertu w tłumie szczęśliwych ludzi, którzy na te grubo ponad dwie godziny oderwali się od przytłaczającej rzeczywistości i przenieśli się w świat beztroski, radości i szaleństwa. Czasem tylko tego trzeba.
Muzycy nie pozostawiają złudzeń, że „End of the Road World Tour” jest pożegnaniem Kiss ze sceną, na której walczyli od 1973 roku. Schodzą z niej niepokonani!