Co zaś takiego wydarzyło się w Holandii w latach 50., że balet okazał się pociągający, urzekł nie tylko pana, ale wielu młodych ludzi?
Nastąpił nieprawdopodobny jego rozwój, przede wszystkim za sprawą Sonii Gaskell, która zaczęła tworzyć rozmaite zespoły, a w 1961 roku ukształtował się z nich Het Nationale Ballet. Miała ogromne talenty organizatorskie i pedagogiczne, a jej zespoły sięgały po klasykę, ale dbały też, by holenderska publiczność miała okazję poznać taniec modern. Zapraszano Maurice'a Béjarta, Paula Taylora, wychowanków Marthy Graham, ale również rosyjskich pedagogów, by uczyli techniki klasycznej.
Dostrzega pan różnice między sztuką baletową XXI wieku a tą z czasów pana młodości?
Dzisiejszy balet z pewnością jest bardziej profesjonalny, natomiast nie jestem przekonany, czy publiczność oczekuje, by zajmował się ważnymi tematami. Kiedyś, nawet w mniejszych miastach Holandii, mogliśmy pokazać program złożony z baletów podejmujących problemy współczesnego świata i widzowie to akceptowali. Dziś to niemożliwe. Może dlatego, że ludzie są zmęczeni zalewem informacji o wojnach, kataklizmach i szukają rozrywki pozwalającej o nich zapomnieć?
Może traktujemy balet z mniejszą estymą również dlatego, że brakuje wielkich indywidualności choreograficznych? XX wiek miał George'a Balanchine'a, Marthę Graham, Pinę Bausch, Maurice'a Béjarta i wielu innych.
Rzeczywiście, chyba minęła epoka artystów, których znał cały świat. Mamy za to znacznie lepszych tancerzy, nie sądzę, by dziś odniosły tak wielki sukces dawne gwiazdy: Margot Fonteyn czy Rudolf Nurejew. Poprzeczka wymagań została umieszczona znacznie wyżej, nawet kiedy oglądam rozmaite telewizyjne show w rodzaju „You Can Dance", muszę przyznać, że ich uczestnicy reprezentują często wysoki poziom. Sztuka tańca rozwija się, ale nie można robić prostych porównań z tym, co było kiedyś. Jednak jeśli mówimy o idolach z przeszłości, to przyznam się, że moim jest Wacław Niżyński. Jego choreografia „Święta wiosny" jest absolutnym arcydziełem.